Ewa Kopacz - nowy premier rządu polskiego. Fot. E.Dinka (Wikipedia CC BY-SA 2.0 ) |
Od przyszłego tygodnia Polską rządzić będzie pediatra spod Radomia, która jeszcze pod koniec zeszłego wieku kierowała ZOZem w Szydłowcu. W 2001 roku wykazała jednak zdrowy instynkt stadny i wraz z całym szydłowieckim kołem Unii Wolności przeszła z konającej UW (której skądinąd zawdzięczała mandat radnego sejmiku mazowieckiego) do rodzącej się Platformy Obywatelskiej. „To konsekwencja tego wszystkiego, co się działo po zjeździe krajowym Unii Wolności– tłumaczyła wówczas lokalnej prasie. – Moim kandydatem na przewodniczącego partii był pan Donald Tusk”.
I tak zostało przez następne 13 lat.
W nagrodę za żarliwość dostała pierwsze miejsce – i jedynym mandat – na radomskiej liście PO w wyborach w 2001 roku. W kadencji pod znakiem wzlotu i upadku Leszka Millera nie wyróżniła się niczym jako poseł, ale musiała dać się poznać liderowi partii, bo w następnym Sejmie była już platformianym specjalistą od zdrowia i ministrem zdrowia w gabinecie cieni PO. Co ciekawsze – stała się jednym z dwóch członków tego gabinetu, którzy po zwycięstwie PO w 2007 roku dostali obiecane resorty. To znamienne. Już tworząc swój pierwszy rząd, Donald Tusk wyeliminował z niego wszystkie indywidualności, które mogły zagrozić jego pozycji. Fakt, że Ewa Kopacz nie znalazła się w tym gronie, wiele mówi o ich wzajemnych relacjach.
Ministrem zdrowia była słabym. To opinia nie tylko
opozycji, ale nawet życzliwych rządowi mediów, takich jak „Gazeta Wyborcza”,
która oceniając członków gabinetu na dwulecie rządu postawiła jej dwóję z
plusem. Przez cztery lata urzędowania, dwa razy wykazała się czymś na kształt
stanowczości: kiedy, wbrew naciskom koncernów farmaceutycznych i rozpętanej
przez media histerii odmówiła zakupu niesprawdzonej szczepionki przeciw
nieistniejącej, jak się okazało, pandemii świńskiej grypy; oraz kiedy wbrew
histerii Kościoła kazała przeprowadzić dopuszczalny prawem zabieg aborcji u
ciężarnej czternastolatki. Niewątpliwie charakteru wymagała także jej aktywność
przy identyfikacji ofiar katastrofy smoleńskiej – ale na tym koniec. Żadnych
innych odważnych i stanowczych działań minister zdrowia nie są w stanie wskazać
nawet jej wielbiciele.
Z drugiej strony – to i tak więcej, niż na stanowisku
marszałka Sejmu, gdzie dała się poznać jako kompletnie zależny od Tuska
urzędnik. Gdyby marszałek Kopacz – wbrew życzeniom premiera – zezwoliła prof.
Glińskiemu na wystąpienie podczas debaty nad konstruktywnym votum nieufności
zgłoszonym przez PiS, albo dała klubom czas na pytania do rządu podczas
niedawnego sejmowego koncertu życzeń ministrów – udowodniłaby swoją
niezależność, a także przywiązanie do wartości demokratycznej debaty, nie
zmieniając przy tym biegu historii. Pokornie kneblując na polecenie premiera
Sejm, udowodniła brak samodzielności – który, skądinąd, przyniósł jej najwyższą
polityczną nagrodę.
Prawdziwa rola Ewy Kopacz w PO polega na byciu
„antyschetyną”. Kiedy po drugim zwycięstwie wyborczym w 2011 roku, Tusk uznał,
że jest już dość silny, żeby przystąpić do dożynania watah wewnętrznej opozycji
– to ona zastąpiła Schetynę na fotelu marszałka Sejmu. Dwa lata później, kiedy
dożynanie watah weszło w etap kulminacyjny – zastąpiła go też na stanowisku
pierwszego wiceprzewodniczącego PO. Dziś, w dość zawiłej sytuacji
międzynarodowej i marnych sondażach – Platforma powinna powierzyć ster rządów
politykowi samodzielnemu, racjonalnemu i skutecznemu. Takim politykiem – w
zasadzie ostatnim po siedmiu latach tuskowego wyżynania konkurencji – jest w PO
Grzegorz Schetyna. Oczywiście, premierem została Ewa Kopacz. Odpowiedź na
pytanie, jakim premierem będzie wydaje się dość prosta: takim samym, jakim była
ministrem i marszałkiem.
Jedną z niewielu niewiadomych nadchodzącego roku jest
zachowanie nowego szefa Rady Ministrów wobec kryzysu na Ukrainie.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że sam wybór na „prezydenta
Europy” nieco zmodyfikował postawę Donalda Tuska wobec Ukrainy i Rosji. Sygnał,
jaki płynie z powierzenia steru europejskiej dyplomacji Federice Mogherini –
niejednokrotnie atakowanej za zbytnią przychylność wobec Moskwy – został
najwyraźniej odczytany w Warszawie. Kiedy UE zawiesiła na parę dni wprowadzenie
kolejnych sankcji, Polska nie przyłączyła się do chóru oburzonych, złożonych z
Litwy i Łotwy, tylko rozsądnie stała z boku. Teraz sankcje wprawdzie weszły w
życie, ale wraz z zapewnieniem ustępującego szefa Rady Europejskiej, Hermana
van Rompuy'a, iż realizacja podpisanego w zeszłym tygodniu porozumienia pokojowego
w sprawie wschodniej Ukrainy spowoduje ich cofnięcie. Polska znowu zachowuje
rozsądne milczenie, a minister spraw zagranicznych, Radosław Sikorski,
symbolizujący bojową antyrosyjskość w polskim rządzie, „zgodził się” (jak pisze
„Gazeta Wyborcza”) przyjąć stanowisko marszałka Sejmu, choć przedtem ponoć
odmawiał – co może wskazywać, że dostał propozycję „marszałek albo nic”.
Rację mają ci komentatorzy, którzy krzyczą, iż „podczas
wojny nie zmienia się ministra spraw zagranicznych” – no, chyba, że chce się
zakończyć wojnę, a minister za mocno kojarzy się z jej rozpętaniem.
Dla Sikorskiego oznacza to awans – ale także odebranie
steru dyplomacji politykowi, który ukraiński proces pokojowy, popierany przez
Unię Europejską, opisuje jako „pauzę na rękę Putinowi”. Ponieważ tylko osoba
bardzo naiwna może uważać, że jakiekolwiek roszady w polskich władzach odbywają
się dziś bez decyzji Donalda Tuska, sugerowałoby to, iż Tusk – prezydent
europejski ma do Rosji zgoła inny stosunek niż Tusk – premier Polski. Nie powinno
to nikogo dziwić, gdyż największym kapitałem polskiego daru dla Europy i świata
jest elastyczność.
A ponieważ raczej trudno podejrzewać panią premier Kopacz
o prowadzenie samodzielnej polityki zagranicznej – może to być pierwszy od
długiego czasu dobry sygnał dla stosunków polsko-rosyjskich.
Agnieszka Wołk-Łaniewska, Warszawa
Radio Głos Rosji
Radio Głos Rosji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy