polish internet magazine in australia

Sponsors

NEWS: POLSKA: Polska może stanąć przed poważnym wyzwaniem, jeśli chodzi o dostawy energii elektrycznej już w 2026 roku. Jak podała "Rzeczpospolita", Polska może zmagać się z deficytem na poziomie prawie 9,5 GW w stabilnych źródłach energii. "Rzeczpospolita" zwróciła uwagę, że rząd musi przestać rozważać różne scenariusze i przejść do konkretnych działań, które zapewnią Polsce stabilne dostawy energii. Jeśli tego nie zrobi, może być zmuszony do wprowadzenia reglamentacji prądu z powodu tzw. luki mocowej. * * * AUSTRALIA: Wybuch upałów w Australii może doprowadzić do niebezpiecznych warunków w ciągu najbliższych 48 godzin, z potencjalnie najwcześniejszymi 40-stopniowymi letnimi dniami w Adelajdzie i Melbourne od prawie dwóch dekad. W niedzielę w Adelajdzie może osiągnąć 40 stopni Celsjusza, co byłoby o 13 stopni powyżej średniej. Podczas gdy w niektórych częściach Wiktorii w poniedziałek może przekroczyć 45 stopni Celsjusza. * * * SWIAT: Rosja wybierze cele na Ukrainie, które mogą obejmować ośrodki decyzyjne w Kijowie. Jest to odpowiedź na ukraińskie ataki dalekiego zasięgu na terytorium Rosji przy użyciu zachodniej broni - powiedział w czwartek prezydent Władimir Putin. Jak dodał, w Rosji rozpoczęła się seryjna produkcja nowego pocisku średniego zasięgu - Oresznik. - W przypadku masowego użycia tych rakiet, ich siła będzie porównywalna z użyciem broni nuklearnej - dodał.
POLONIA INFO: Spotkanie poetycko-muzyczne z Ludwiką Amber: Kołysanka dla Jezusa - Sala JP2 w Marayong, 1.12, godz. 12:30

piątek, 8 sierpnia 2014

Żołnierze podwójnie wyklęci

Orzeł noszony na czapkach przez żolnierzy I Dywizji
 Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. Fot. Public domain
Berlingowcy. Kościuszkowcy. Żołnierze 1 dywizji, z czasem 1 Korpusu, a potem 1 i 2 armii Wojska Polskiego. Celebrowani i okadzani wszem i wobec przez cały okres istnienia PRL – a często lekceważeni i obśmiewani pokątnie przez naród, który „wiedział swoje”.

Przecież wiadomo, że „prawdziwymi żołnierzami II wojny światowej” byli Podhalańczycy spod Narviku, lotnicy Dywizjonu 303, strzelcy spod Tobruku i Monte Cassino czy pancerniacy Maczka. Kto by tam poważnie myślał o „komuchach w mundurach” od Wandy Wasilewskiej, o „czterech pancernych i psie”, którzy popłynęli z prądem w akompaniamencie „Płynie, płynie Oka jak Wisła szeroka”?


Potem w tzw. „Wolnej Polsce” ich status pogorszył się jeszcze bardziej. Już niemal oficjalnie, dzięki zabiegom rozmaitych mediów i instytucji typu IPN stali się prawdziwymi trędowatymi i pariasami. Barany pchane na rzeź, bezmyślni pachołkowie Kremla, bezwzględni oprawcy bohaterów Państwa Podziemnego, a po wojnie cyniczni karierowicze w instytucjach stalinowskiej Polski.

 Ten osąd jest ogromnie niesprawiedliwy – zważywszy, że polega na wygodnym zabiegu wrzucenia do wspólnego worka zarówno kadry wojskowo-politycznej i prostych żołnierzy i podoficerów. Po pierwsze to nie było tak, że po wyprowadzeniu ze Związku Radzieckiego armii Andersa – ci Polacy, którzy się na nią z takich czy innych względów nie załapali – to były już według „jedynie słusznych” prawicowych standardów – jakieś „produkty polakopodobne”, kreatury kompletnie bezideowe albo bezmyślne. To byli normalni ludzie. Tak samo zagubieni, uciemiężeni, szukający ostoi i możliwości walki. Wielu z nich po prostu nie zdążyło do armii Andersa – nie zdążyli wydobyć się z łagrów i kołchozów, dojechać z odległego syberyjskiego zesłania. Byli wśród nich też tacy, którzy po prostu wychodzić z Andersem na Bliski Wschód nie chcieli. Instynktownie czuli, że najkrótsza droga do Polski wiedzie jednak z Rosji. I nie można ich za to potępiać. To nie były czasy łatwych wyborów!
Kiedy wiosną 1944 wojska Berlinga zostały skierowane na Wołyń, ich szeregi zasiliły niedobitki ze straszliwej banderowskiej rzezi. Jakież to musiało być wzruszenie dla umęczonych ludzi – na widok munduru polskiego, polskich orłów, biało-czerwonej flagi, dywizji noszących imię polskich bohaterów narodowych (notabene walczącym z caratem – jak Kościuszko, Jan Henryk Dąbrowski, Jan Kiliński, Romuald Traugutt), w dodatku z kapelanami w swoich szeregach. Dla tych okrutnie potraktowanych ludzi nie było żadnego innego i bardziej polskiego wojska.

 Z inwektyw ciskanych dzisiaj na głowy berlingowców najbliższa prawdy jest tylko ta, która insynuuje, że byli mięsem armatnim. Bo berlingowcy przede wszystkim ginęli. Ginęli za Polskę – tę jedyną wówczas realną i osiągalną politycznie wersję Polski, w odróżnieniu od swoich kolegów na Zachodzie lub w Armii Krajowej, którzy niestety kładli głowy dla wizji Polski urojonej, nieaktualnej. „Szlak od Lenino do Berlina” – tak niechętnie obecnie przywoływany – bo i też natrętnie eksploatowany przez całe dekady PRL – był gęsto usłany polskim trupem. A krew poległych, chociaż nieżywa, to sprawiedliwa i do tego tak się składa, że ma kolor czerwony. I jeśli ktoś bawi się tutaj w hematologa – i jedne próbki krwi uważa za szlachetniejsze, a drugie za podlejszego sortu – to postępuje co najmniej niemądrze. Bo śmierć żołnierzy Berlinga – pod Lenino, pod Dęblinem, pod Puławami czy Studziankami, w niczym nie była lepsza ani nie gorsza od śmierci pod Monte Cassino, pod Falaise albo w Powstaniu Warszawskim. To była śmierć, była tak samo polska.
Najbardziej to widać w akcji niesienia pomocy Powstaniu Warszawskiemu. To prawda, że dla Stalina była to tylko gra pozorów, symulowanie wywiązywania się z obietnic sojuszniczych danych Zachodowi. Ale dla berlingowców przeprawiających się z Pragi na Warszawę była to sprawa życia i śmierci. Przeważnie śmierci. Nieprzeszkoleni do morderczych walk miejskich i niewsparci cięższą artylerią żołnierze 1 Armii Wojska Polskiego przeprawiali się ku przyczółkom na Górnym Czerniakowie i Żoliborzu – niemal na pewną śmierć. Morderczo ostrzeliwani podczas przeprawy i lądowania musieli niejako z marszu wejść w piekło walk ulicznych, w których walczy się o każdy dom, piętro, pokój, piwnicę. O ile oczywiście mieli ku temu szansę – bo ogień niemiecki był tak ostry – że to, co przed desantem było kompanią – na brzegu warszawskim często docierało w mizernie postaci plutonu.

Czy wielu z nas pamięta, że wspólne walki powstańców i berlingowców o utrzymanie czerniakowskiego przyczółka należały do najbardziej zaciętych i krwawych walk w całym Powstaniu? Ci berlingowcy walczący ramię w ramię z powstańcami ginęli prawdziwą, klasyczną śmiercią Powstańca Warszawskiego – w osaczeniu, bez wsparcia, cierpiąc na brak amunicji, środków opatrunkowych i żywności. Wszystkiego. Czy zdajemy sobie dziś sprawę, że operacja desantowa kosztowała berlingowców więcej strat w zabitych, rannych i zaginionych niż bilans walk o Monte Cassino? A przecież nie był to wcale koniec umierania. Czekały jeszcze walki o Wał Pomorski, szturm Kołobrzegu, forsowanie Odry, czy też szczególnie krwawo okupione w skutek nieudolnego dowodzenia walki o Budziszyn.
Mimo ogromnych strat pod koniec wojny polskie wojska liczyły niemal 350 tysięcy żołnierzy. Czy to było 350 tysięcy sprzedawczyków i karierowiczów? Większość z tych żołnierzy po wojnie osiedliło się w Polsce i wiodło życia cywilów, uprawiając cywilne zawody – z daleka od laurów partii i armii. Nie poszli do milicji ani do aparatu bezpieczeństwa, nie uczestniczyli w dobijaniu „zaplutych karłów reakcji” – nie walczyli w de facto wojnie domowej, która wstrząsała Polską aż do początku lat 50-tych. I chociaż przez niemal półwiecze istnienia PRL-u media fetowały Ludowe Wojsko Polskie i weteranów – część z tych ludzi doświadczało w życiu codziennym dziwnego ostracyzmu.

 A przecież tylko jednostki spośród nich zrobiły większe czy mniejsze kariery w aparacie partyjnym czy w armii. Tu zawsze pewnie po wieki wieków wypływać będzie postać śp. generała Wojciecha Jaruzelskiego, co jest odniesieniem nieadekwatnym i wygodnym, ponieważ zatapia w cieniu Generała kreatury prawdziwie nikczemne i pozbawione moralnego kręgosłupa.
Mówi się, że, gdyby nie ofiara Warszawy nie byłoby nawet PRL, tylko kolejna Republika Rad. A może to właśnie krew ofiarnie przelewana przez żołnierzy „kroczących najkrótszą drogą do Ojczyzny” usankcjonowała kształt i w ogóle istnienie powojennej Polski? Nie idzie tu o czułość Stalina – który wzruszony ofiarą 1 czy 2 armii Wojska Polskiego – zgodził się na istnienie Polski na mapie Europy. Nie umniejszając skali jego bezwzględności, dyktator radziecki kierował się takim samym pragmatyzmem jak każdy inny sprawny polityk ówczesny czy dzisiejszy. Kiedy na początku XIX wieku Napoleon rozbił Prusy i zapędził się aż na tereny odebrane Rzeczypospolitej w wyniku pruskich zaborów (a wtedy nie tylko Poznań, ale nawet Warszawa były pruskie) nagabywany przez Polaków o odbudowę Polski miał odpowiedzieć wymijająco „Obaczę, czy Polacy godni są nazywać się narodem?” Innymi słowy „Pogińcie sobie trochę dla mnie, to może coś z tego będzie.” Na podobnej zasadzie też rozumował Stalin – też potrzebował hekatomby krwi od „swoich” Polaków, potrzebował, by przeczołgali się przez piekło frontu, by mieć jaką taką „podkładkę” pod stworzenie PRL-u.

 Więc może jednak trochę tym „żołnierzom podwójnie wyklętym” – kościuszkowcom, berlingowcom – zawdzięczamy Polskę, w jakiej żyjemy? Historia jest okrutna i pokazuje wprost, że ani Armia Krajowa, ani Siły Zbrojne na Zachodzie nie wyzwoliły na trwałe ani jednej pędzi polskiej ziemi. A oni – jakby na to nie patrzeć – wywalczyli realną Polskę, Polskę, co prawda „jałtańską” jak to się nieraz mówi. Ale Polskę trwałą i taką, w której granicach (jakby ktoś się nie zorientował) przychodzi naszemu narodowi żyć po dziś dzień.
Eurozajata 
Warto pzypomnieć rzy okazji, że szlak bojowy Pierwszej Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte, walczącej w składzie Pierwszej Armii Wojska Polskiego, został przedstawiony w słynnym serialu „Czterej pancerni i pies". Nakręcił go w latach 1966-1970 Konrad Nałęcki. Film powstał na podstawie powieści „Czterej pancerni i pies” Janusza Przymanowskiego, który również był autorem scenariusza.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy