Fot. OLU (Creative Commons) |
Nagrodę specjalną Konsul RP w Sydney (obiad z Panią Konsul w jednej z sydnejskich restauracji i iPad) dla najwyżej ocenionej pracy dla autora z Australii, otrzymał Jerzy Krysiak z Melbourne za utwór pt. "Rozmowa z Rudą".
ROZMOWA Z RUDĄ
Lecz dalej
Co przypadnie nam w zysku
Czy trudów nagroda słodka
Czy tylko sińce na pysku
Czyliż pierzchną mroków cienie
Czy się los zawistny uprze
By następne pokolenie
Było w Polsce jeszcze głupsze
– Czy ty Ruda, pamiętasz pana Mariana?
Pan Marian, bosman ze Szczecina, zakotwiczył się tutaj na stare lata i często opowiadał nam barwne, wręcz nieprawdopodobne morskie opowieści. W przypływie dobrego humoru zabierał nas również na swoją łajbę, aby w milczeniu pobuszować po przybrzeżnych zaroślach, w poszukiwaniu nieznanych skarbów. Na wspomnienie pana Mariana Ruda podniosła z zainteresowaniem łeb jakby chciała potwierdzić, że owszem, pamięta stare dobre czasy.
Z solidarną ironią spoglądaliśmy teraz na drugi, rozkapryszony nowoczesnością brzeg rzeki. Przy stolikach, pod gustownymi parasolami, spoglądała na nas z góry lepsza część miejskiej Cywilizacji. Oni byli z innej bajki – szklane domy, wypasione samochody, bajery, rowery, cuda na kiju. Ich wyższość i pogarda nam jednak nie przeszkadzała. Nasz, cywilizacyjnie zacofany skrawek brzegu, był naszą twierdzą i naszym rajem. Rozkoszując się swoim szczęściem popadliśmy w marzycielski bezruch, który przywołał mgliste obrazy przeszłości...
* * *
Był mroźny, grudniowy wieczór roku 1984-go. Wychodząc z bramy łapczywie zachłysnąłem się rześkim, zimowym powietrzem. Uwielbiałem taką pogodę. Mróz zmuszał do ruchu i aktywności, nie pozostawiając przestrzeni na gnuśność i bezczynność. Już od dzieciństwa, ku rozpaczy matki nie zapinałem kurtki, chodząc rozchełstany ulicami miasta. Pomimo zimna, nigdy też nie wkładałem czapki, rękawiczek czy szalika. Nie inaczej było i tym razem. Tylko zmarznięte ręce od czasu do czasu wkładałem na chwilę do kieszeni. W pośpiechu ruszyłem aleją Świerczewskiego w kierunku ulicy Świdnickiej. Po chwili energicznego marszu zreflektowałem się, że przecież nigdzie mi się śpieszy.
Zatrzymałem się na najbliższym przystanku tramwajowym i z fascynacją zacząłem przyglądać się przechodniom. Było to moja ulubiona zabawa a może nawet dziwaczny bzik. Kiedy tylko miałem odrobinę wolnego czasu ustawiałem się w jakimś ruchliwym miejscu i rozpoczynałem swoją obserwację. Wciągało mnie to jak narkotyk – każda nowa osoba, to nowa historia z dramatami, ciekawymi przeżyciami, radościami i troskami. Nierzadko również, pod kapeluszem codziennego życia, kryły się mroczne ludzkie tajemnice. Starałem się odgadywać te niezwykłe zagadki, wyobrażając sobie nieprawdopodobne zdarzenia.
Właśnie przechodzi zgarbiona staruszka z siatką z zakupami. W siatce może dwie, może trzy rzeczy. Pewnie portmonetka, połówka razowego chleba i ćwiartka masła. Gdyby żyła z dziećmi i wnukami siatka wyglądałaby zupełnie inaczej. Mieszka więc samotnie – syn inżynier dorobił się stanowiska w fabryce płyt pilśniowych i teraz nie bardzo wypada mu się przyznawać do zmarszczonej twarzy matki. Staruszka tęskni za wnukami ale wie, że synowa obawia się, aby babcia nie opowiadała wnukom o jakimś durnowatym Bogu, którego nikt nigdy nie widział, nikt nigdy nie słyszał. Wraca teraz ze skromnymi zakupami do swojego malutkiego mieszkanka aby usiąść przy oknie w oczekiwaniu na cud. Cud taki zdarzył się w zeszłym miesiącu. Pewnego popołudnia siedziała cichutko zagłębiona w lekturze Przyjaciółki, kiedy drzwi otworzyły się z hałasem i do mieszkania wpadł Zenek z chłopcami. Wprawdzie tylko na chwilę, wprawdzie tylko przejazdem ale wystarczyło wrażeń na kilka kolejnych samotnych tygodni...
Tymczasem na horyzoncie pojawia się młoda dziewczyna. Ma chyba 20, nie, raczej... 21 lat. Chuda, mało atrakcyjna, z książką pod pachą. Studentka. Na imię z całą pewnością ma Ania. Rodzice niezbyt zamożni ledwie wiążą koniec z końcem. Wychodzone kilkuletnie kozaki, kłusy płaszczyk i oczy pełne marzeń i nadziei na przyszłość. Obiecała sobie, że kiedy tylko skończy studia i rozpocznie pracę wynagrodzi rodzicom wszystkie ich wyrzeczenia i poświęcenia. Wprawdzie do Nowej Rudy już nie wróci, bo przecież nie ma po co, ale regularnie, raz w tygodniu będzie zjawiała się w domu rodzinnym. W tym celu kupi sobie starego Fiata 125 z dużym bagażnikiem. A w bagażniku prezenty, prezenty, prezenty...
Przeniosłem wzrok z Ani na nowe, cudaczne zjawisko. Na tle zimowego, puchowo-śnieżnego otoczenia zarysowała się zupełnie czarna postać. Czarny płaszcz, czarne włosy, czarna twarz i czarne zęby wyszczerzone w niezrozumiałej wesołości. Przymrużyłem oczy i z pewnymi wątpliwościami rozpoznałem sylwetkę Rekina. Znałem go od lat i nie musiałem trudzić się nad wymyślaniem dla niego rzeczywistości. Rekin, obok Rudej, był moim drugim przyjacielem, którego regularnie dokarmiałem. On również uwielbiał słodkie bułki od Grabarczyka i za każdym razem kiedy zwęszył, że właśnie wracam z piekarni, bez skrupułów wyciągał mi je z torby.
Umorusana, czarna gęba świadczyła, że Rekin wracał z rozładunku węgla. W przerwach między upajaniem się winem marki Wino, Rekin zarabiał na życie najbardziej wymyślnymi zajęciami. Umyć komuś okna, zanieść worek ziemniaków do piwnicy, postać za kogoś w kolejce czy wziąć na hol zepsuty samochód to jego codzienne, niecodzienne zajęcia. Kiedy jednak miał odrobinę grosza w kieszeni, kupował butelkę wina, wyciągał z kieszeni ołówek i zmięty zeszyt rozkładając się ze swoim majdanem na chodniku. Popijając dostojnie wino zapisywał coś w swoim kajecie utwierdzając przypadkowych przechodniów, że z rozumem to coś u niego nie w porządku. Ja jednak, jak na przyjaciela przystało, miałem wgląd do zeszytu i wiedziałem jakie to skarby się tam kryły. Koślawymi, niezgrabnymi literami malował Rekin przecudowne wiersze warte więcej, niż wszystkie słodkie bułki od najsławniejszych światowych cukierników. O ile wiem owych wierszy, oprócz mnie i Gula, nikt więcej nie czytał i pewnie przepadły gdzieś spalone w miejskiej kotłowni po wieczornej balandze ze znajomym palaczem......
Zbliżając się do przystanku, Rekin skręcił nagle w jakiś zaułek i zniknął z moich oczu. Kiedy już miałem ruszyć w kierunku placu Kirowa, kątem oka zauważam, że z za rogu wychodzi patrol milicyjny. Trochę mnie to zaniepokoiło, ale nie wpadłem w panikę. Na przystanku zebrała się już sporo grupka ludzi i było mało prawdopodobne, aby zdecydowali się zatrzymać kogoś z tłumu. Najczęściej zatrzymywali pojedyncze osoby i zaciągając je do najbliższej bramy przeszukiwali kieszenie, zadając przy tym niewybrednie durnowate pytania. W zasadzie nie byli to zwyczajni milicjanci, ale funkcjonariusze ZOMO – specjalnych oddziałów milicji utworzonych przez władze komunistyczne do "likwidacji zbiorowych naruszeń porządku publicznego". W praktyce był to jednak brutalny sposób walki ze zbuntowanym społeczeństwem. W latach 80-tych, kiedy nasilały się protesty społeczne, coraz więcej patroli ZOMO można było spotkać na ulicach dużych miast.
Dla mnie spotkanie z takim patrolem był zawsze swego rodzaju rozrywką. Byłem młody, silny, szybki. Będąc członkiem podziemnej Solidarności często miałem przy sobie jakieś nielegalne materiały. Zakazane książki, ulotki, związkowe biuletyny czy też regularne wydawnictwa Solidarności Podziemnej. Kiedy więc spotykałem na swej drodze ZOMO-wski patrol stawałem się czujny i ostrożny. Często, obserwując jednocześnie otoczenie, zadawałem się z nimi w „intelektualne” pogawędki. Szeregowi funkcjonariusze ZOMO pochodzili najczęściej z małych, prowincjonalnych ośrodków i nie grzeszyli inteligencją. Nie znali również życia miejskiego z jego niuansami i tajnymi zakamarkami Mogłem więc sobie pozwolić na wyszukane aluzje, które niezrozumiane wprowadzały milicjantów w zakłopotanie i nierzadko w złość. W najgorszym wypadku, kiedy przebrałem miarkę, ratowałem się ucieczką. W swoich okolicach czułem się pewnie. Wiedziałem, które podwórka są przelotowe, które piwnice mają wyjście na ulicę. Poza tym byłem niezłym sprinterem a na długim dystansie też dawałem sobie radę. Wygrałem nawet kiedyś akademickie zawody sportowe.
Spoglądając na zbliżający się patrol przypomniałem sobie przesympatyczną rozmowę z panią Zosią, łączniczka z Powstania Warszawskiego, którą poznałem niedawno na naszym cotygodniowym spotkaniu historycznym. Powstanie Warszawskie było mi znane do tej pory jedynie z lekcji historii. Po raz pierwszy spotkałem kogoś, kto brał udział w tamtych wydarzeniach i opowiadał o nich w swobodny, wręcz romantyczny sposób. Bez patosu i heroizmu. Wyznanie pani Zosi na stałe wyryło się w mojej pamięci: „To były najpiękniejsze lata mojego życia!”. Zrozumiałem, że choć w znacznie mniejszej skali, ja tak samo odczuwam lata Solidarności.
Tymczasem, milicjanci przeszli obok i mogłem powrócić do teraźniejszości.Miałem przy sobie 200 ulotek, które musiałem w jakiś sposób rozprowadzić. Wyspecjalizowałem się w budkach telefonicznych. Po otrzymaniu nowego materiału chodziłem od budki do budki pozostawiając w każdej kilkanaście sztuk. Ulotki starannie układałem na małym blacie pod aparatem telefonicznym. Z jednej strony nie chciałem aby były zbyt widoczne z zewnątrz, z drugiej zaś strony wiedziałem, że moje podziemne wiadomości miały swoich stałych odbiorców, którzy od czasu do czasu zaglądali dyskretnie przez szybę sprawdzając, czy jest coś nowego.
Rozejrzałem się wokoło i przekonany, że nic mi nie grozi, wszedłem do kolejnej budki. Jedną ręką podniosłem słuchawkę, a drugą dyskretnie ułożyłem ulotki. Zadowolony z siebie obróciłem się na pięcie i... zamarłem z przerażenia. W moim kierunku biegło dwoje młodych, mało sympatycznych byczków. Niewątpliwie SB-cy. Nim zdążyłem wydostać się z budki, jeden z nich złapał mnie za kołnierz kurtki a drugi uderzył pięścią w brzuch wywołując gwałtowny napływ adrenaliny. Zamiast bólu odczułem niespodziewany przypływ energii. Szarpnąłem się gwałtownie i ku własnemu zaskoczeniu uwolniłem się z żelaznego uścisku SB-ka. Niewątpliwie pomógł mi w tym fakt, że nie miałem zapiętej kurtki. Pozostała ona teraz w ręku zdumionego dryblasa a ja co sił w nogach biegłem przed siebie. Brama, podwórko, ulica. Kolejna brama, podwórko, ulica. Spojrzałem przez ramię i odetchnąłem z ulgą. Zostawiłem ich daleko za sobą. Jeszcze tylko jedna brama, aby zniknąć im z oczu i po wyjściu z drugiej strony zmieszam się z tłumem i więcej mnie nie zobaczą. Wbiegam na podwórko i.... przykra niespodzianka. Coś mi się pokręciło. Obca ulica, obca brama, obce podwórko. Niestety bez wyjścia na drugą stronę. Zawracam w nadziei, że jeszcze zdążę wyjść na ulicę. Nic z tego – do bramy zbliża się milicyjny radiowóz. Wchodzę do najbliższej klatki schodowej i szybko zamykam za sobą drzwi. Chwilę później słyszę na podwórku przekleństwa zdyszanych tajniaków. – „Jak dopadnę sk****syna to mu nogi z dupy powyrywam”.
Zdenerwowany, zacząłem wpadać w panikę. Co robić? Jedyne co przychodziło mi do głowy to to, że dostanę się na dach i przytulony do jakiegoś komina, przeczekam, aż wszystko ucichnie. Na ostatnim piętrze z rozpaczą spojrzałem w górę. Klapa wyjściowa na dach zabezpieczona była solidną, metalową kłódką. Czary goryczy dopełniło wołanie z dołu – „Teraz dostaniemy ch**a”. Wystraszyłem się. Bodajże po raz pierwszy w życiu naprawdę bałem się. Z ironią pomyślałem o zabawnym chrześcijańskim powiedzeniu – „Szanuj swoich wrogów – ostatecznie to ty ich stworzyłeś”. Jakże prawdziwe było ono w moim przypadku. To nie kto inny, ale właśnie ja, doprowadziłem do furii moich prześladowców. Byli wzburzeni i agresywni. Obawiałem się, że mogą zachować się nieracjonalnie.
Desperackim szarpnięciem otworzyłem okno w korytarzu i spojrzałem na niewielki gzyms biegnący po ścianie. Wysoko. Niebezpiecznie. Może jednak .... W tym momencie bezszelestnie otworzyły się drzwi najbliższego mieszkania. Mała, wysuszona dłoń złapała mnie za koszulę i wciągnęła do środka. Spoglądając pogodnym wzrokiem na moją mizerną postać, przede mną stała para drobnych staruszków. Zaprowadzili mnie do kuchni i postawili na stole talerz gorącej zupy. Rozdygotany, wystraszony, nie myślałem o jedzeniu. Siedząc w bezruchu nasłuchiwałem odgłosów z klatki schodowej.
Wraz z upływem czasu moja czujność rozpływała się gdzieś po kątach ciepłego, przytulnego mieszkania a na jej miejsce wdzierało się błogie zmęczenie. Po kilku minutach bezwolnie kimałem oparty łokciami o blat stołu.
Następnego ranka za cztery paczki “Klubowych” i butelkę wody po goleniu wyhandlowałem od sąsiadki cudowną bombonierkę “Wedla” i zaopatrzony w bukiet niezbyt okazałych tulipanów udałem się na poszukiwanie moich wybawców. Wprawdzie nie zapamiętałem numeru mieszkania ale byłem święcie przekonany, że bez trudu uda mi się odtworzyć drogę mojej wczorajszej ucieczki. Pierwsza próba nieudana – w drzwiach mieszkania ukazała się młoda kobieta z dzieckiem na ręku. Spod drugiego mieszkania, ktoś przepędził mnie niewybrednymi epitetami, nie próbując nawet dowiedzieć się, kto dobija się do drzwi. Po trzecim niepowodzeniu poczułem lekkie zaniepokojenie, po siódmym wpadłem w panikę. To przecież niemożliwe, żebym aż tak się pomylił!
Przez kolejne dwie godziny przechodziłem od bramy do bramy pytając o dwoje samotnych staruszków mieszkających gdzieś na poddaszu śródmiejskiej kamienicy. Wieczorem zmarznięty, zdruzgotany swoją bezsilnością, usiadłem na przyulicznym hydrancie i zdumiony zastanawiałem się czy aby te ostanie 24 godziny mojego życia wydarzyły się naprawdę. Może to tylko wymysł mojej bujnej wyobraźni, która każe mi wierzyć, że gdzieś w małym, przytulnym mieszkanku przebywa para tajemniczych staruszków.
* * *
Z melancholijno sennej zadumy wyrwało mnie szczekanie Rudej. Do maleńkiej przystani po drugiej stronie rzeki zacumował właśnie niewielki statek wycieczkowy wypluwając na brzeg kolejną grupę wrzaskliwych turystów. Zaczarowani widokiem kufli, które kuszą zimnym, bursztynowym nektarem, rzucili się w pośpiechu do walki o kilka wolnych jeszcze stolików. Ci, którym nie dopisze szczęście, będą musieli, jak barbarzyńcy, usiąść na trawie.
– Czy ty wiesz Ruda, że oni tam, na drugim brzegu nazywają nas Drugim Brzegiem?
– Jak to?
– A tak to! Widzisz, punkt widzenia zależy od tego, gdzie się leży. Tam wyrosło nowe pokolenie, nowe społeczeństwo, nowy świat. Cywilizacja laptopów, ipadów, epadów, ebooków i tabletów. Oni nas często uznają za stare graty, które bezczelnie torują im drogę. Kto nie chce ustąpić, zostaje wsadzony na okręt Białej Floty i odstawiony na rupiecisko przeciwnego brzegu...
– Nieee.. A my?
– My na szczęście pozostaliśmy niezależni. Odnajdujemy mosty i dostojnie przechodzimy z brzegu na brzeg. Nie podniecamy się przeszłością i nie szczerzymy zębów warcząc nad teraźniejszością. Bez szmeru ustępujemy miejsca nowej, lepszej Cywilizacji...”
– Lepszej??
– Hmm...
Za chwilę Ruda, spoglądając w górę, z podnieceniem wymachiwała energicznie ogonem. Widok był niesamowity. Co niektórzy próbują wmawiać mi, że był to tylko obraz halucynacji wywołanej letnimi upałami. Ja jednak, nawet pod najbardziej wymyślnymi torturami, będę się upierał, że była to najrzeczywistsza rzeczywistość. Na leniwie płynącej po niebie chmurze, spoglądając figlarnie w naszym kierunku, siedziała para zgarbionych staruszków. Nie wierząc własnym oczom rozdziawiłem gębę ze zdumienia. Zahipnotyzowany, przez dobre kilka minut nie mogłem wydusić słowa z gardła. Dopiero, kiedy znikali już gdzieś nad horyzontem, zerwałem się i krzyknąłem w ich kierunku:
– Gdybyście spotkali Rekina, nie zapomnijcie zostawić mu słodkiej bułki. Dzięki...
Jerzy Krysiak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy