Granica
Nie pamiętam wiele z podróży do Australii, ostatnie tygodnie w Indiach były cudownie chaotyczne. Potrzebowałam kilku dni w Malezji, żeby zmyć z siebie kilka zanadto widocznych warstw emocji i przywrócić się do wyglądu akcepowalnego przez straż graniczną.
No... to będę na pewno przesłuchiwana. Z pomieszczenia obok wyszedł urzędnik. Poprosił o mój paszport, potem zmierzył wzrokeim od góry do dołu. Śledziłam jego najdrobniejszy ruch i zdałam sobie sprawę, że ubrana w najlepsze co przetrawło Indie, ze strachem tak dobitnie wymalowanym na twarzy, musiałam wygladać co najmniej podejrzanie.
- Czy umiesz mówić po angielsku? - zapytał z czymś co dla mnie brzmiało jak ton powątpiewania.
-Tak, umiem - odpowiedziałam z oburzeniem nadal śledząc jego twarz z psychopatyczną uważnością.
- Podróżujesz sama?
- Nie z moim partnerem – krótko i ostro, tak trzeba!
- Gdzie on jest?
Wychyliłam sie na drugą stronę za malutki murek. B. stał już piętro niżej po tej stronie, która jest już Australią i patrzył do góry na mnie z troską.
- Tam po drugiej stronie, on jest obywatelem australijskim – odpowiedziałam.
- Dobrze, poczekaj tu trochę.
I stałam tam w tej archetypowej pozycji Julii przechodząc w myślach przez każde pytanie aplikacji wizowej jeszcze raz i przygotowując wszystkie te formułki angielskie, których uczą w szkołach. Żeby jeszcze bardziej zająć roztrzęsiony umysł na prędce zbierałam rorzucone nerwy w pancerz opanowania od czasu do czasu zerkając przez balustradę, żeby popatrzeć na B. Genialny dramat Szekspirowskich kochanków.
Trwało to wszystko za długo i kiedy urzędnik wyszedł z moim paszportem i powiedział - Możesz iść - podziękowałam z takim niedowierzaniem, że udzieliło się ono nam obojgu, chociaż z różnych powodów.
Pierwsze 24 godziny w Australii były przedziwnym doświaczeniem. B. prowadził mnie przez ulice jednego ze swoich ulubionych miast. Po raz pierwszy mógł pozkazać mi jego dom. Ja patrzyłam. Wokoło stare budynki, nowe budynki, szkalne budynki, różnorodność ludzi, restauracje, czysto, trochę ciasno. Na tyle mogłam sobie wtedy pozwolić. Nadal bardzo zanurzona byłam w rzeczywistość Indii, w jej dzikość tak pociągająco realną i nieobliczalną, skrajną, że przycięte równo trawniki nie chciały w żaden sposób przykleić się do mojej głowy. Nie mogłam zrozumieć zachwytu nad szkłem i stalą, kiedy jeszcze parę dni temu indyjski kurz oblepiał moje stopy.
Sydney było dla mnie szokiem z wielu powodów: czyste, zadbane, bez zapachu, uporządkowane, bogate aż do przesady i diabelnie drogie z mnóstwem niepotrzebych rzeczy takich jak: pięć rodzajów dżemików zapakowanych w pięć różnych odcieni papierowych kartoników z pięcioma bajecznymi nazwami. Co?! Komu to potrzebne, dla kogo to wszystko, kiedy tam parędziesiąt godzin temu był piach i brud i śmiech i kurz.
Z tego zamieszania w mojej głowie przylgnęłam też do pewnej butelki wody. Kupiliśmy ją za 3 dolary, co przeliczając na polską walutę daje około 8 złotych za butelkę. Ta sama butleka wody w Indiach kosztowałaby nas 10 rupii, czyli 50 groszy. Oto matematycznie obliczany dowód na nieobliczalność świata. Jak chciałam tak mam. I na co mi to wszystko?. Nawarzyłam sobie, to teraz muszę wypić. Wszystkie klisze językowe prawiły mi morały. To była bardzo wartościowa butleka i przyssałam się do niej i nie potrafiłam nigdzie zostawić. Płynęła z nami statkiem po wybrzeżu, była przy Operze zaraz koło mojej nogi, oglądałam z nią niesamowite instalacje w Muzeum Sztuki Współczesnej, szłam na spacer wzdłuż chodniczków od plaż Bondi do Coogee, razem z nią karmiłam przepięknie Ibisy w ogrodzie botanicznym. Ona trzymała moje zagubienie. Wtedy zobaczyłam jedną z rzeźb w parku i coś mi poruszyło się w środku.
Była to zbudowana z kamieni struktura na kształt wydmy czy fali. Wychodziła z ziemi tysiącem okrągłych kamieni jak kroplami wody czy ziankami piasku. W jej środkowej części znajdował się symbol utworzony z ciemniejszych kamieni – prostota piękna i monumentalna. To, co mnie jednak najbardziej do niej przyciągnęło to kontrast jaki tworzyła ze szkalnymi biurowcami w tle. Kontrast, który miałam w sobie przez ten cały czas, wyraził się w krajobrazie. Poczułam się zrozumiania, szczęśliwa i wreszcie na miejscu.
Po powrocie do hotelu zaczęłam czytać o Wurrungwuri, bo tak nazywa się całość instalacji autorstwa Nowozelandczyka Chrisa Bootha. Nazwa pochodzi z języka aborygeńskiego i oznacza "Tę stronę – tę stronę wody". Całość powstała z zamysłem celebracji i uszanowania ziemi, z której się wyłania i ludzi, którzy żyli na niej od tysiącleci. Część, która zachwyciła mnie, zbudowana jest z ponach 16 tysięcy kwarcowych kamieni o średnicy około 10 cm nanizanych na stalową konstrukcję. W jej wschodniej stronie artysta umieścił niewielkie wejście przystosowane dla małych nietoperzy, które już zagnieździły się wewnątrz. Symbol znajdujący się na konstrukcji to pradawny znak pochodzący z czasów Śnienia. Booth otrzymał pozwolenie na jego użycie od Starca Allana Maddena – tradycyjnego przywódcy plemienia. Oryginał symbolu znajduje się na Tarczy Sydney – świętym przedmiocie pierwszych Australijczyków, którą można zobaczyć w tutejszym Muzeum Narodowym.
Edyta Bieniek
pieknie napisane zycze powodzenia . adi
OdpowiedzUsuńDziekujemy za ciekawy interesujacy artykuł ,prosimy o wiecej ,powodzenia.
OdpowiedzUsuń