Czerwone serce Australii
Cześć! Mam na imie Natalka i jestem Polką chociaż urodziłam się w Australii, a dokładnie w Sydney. Moi rodzice (Krzysiek i Iwona) przyjechali do Australii 11 lat temu, parę miesięcy przed moim urodzeniem. Dzisiaj zabiorę Was na wycieczkę do Red Centre! (tak nazywamy tutaj pustynny środek Australii, który jest ogromny i ma aż 10 pustyń, w tym jedną która nazywa się Pustynią Strzeleckiego, wiecie dlaczego?).
Red Center jest dzikie, ogromne (mieści w sobie parę krajów europejskich!), kompletnie czerwone i ma mistyczną siłę. Dziś opowiem Wam najwięcej o Uluru, zwanej też Ayers Rocks bo dla większości ludzi na świecie to właśnie Uluru jest symbolem Australii.
Ruszamy! 400 kilometrów z Alice Springs (największe miasto w Red Centre) w strone Parku Narodowego Uluru-Kata Tjuta po czerwonej, gorącej i piaszczystej drodze. Uffff, ale upał, ponad 40st C, a przecież mamy tutaj już kalendarzową jesień!
Jeśli na pustyni zepsuje Ci sie samochów to juz po Tobie! Może jednak wybrać inny środek lokomocji?
Jeśli na pustyni zepsuje Ci sie samochów to juz po Tobie! Może jednak wybrać inny środek lokomocji?
Nie będę pisać jak wielbłądy znalazły się w Australii, spytajcie rodziców, oni napewno to wiedzą! Mogę Wam jednak powiedzieć, że na Antypodach żyją ostatnie na świecie dzikie stada wielbłądów na wolności. W przeszłości te bardzo wytrzymałe na suszę i upał zwierzęta pomagały budować linie telegraficzną biegnącą przez pustynię z Adelaide do Darwin i dokonanie pomiarów pod budowę Kolei Transaustralijskiej łączącej Sydney z Perth. Dziś są atrakcją turystyczną i zaraz wskoczę na ich włochaty i mięciutki grzbiet. Yee-hah!! (zdjęcia są zrobione na farmie wielbłądów w drodze do Uluru).
Czy wiesz jak nazywa się ta czerwonna skała, którą pokazuję palcem? Tak to ULURU! Uluru jest największym i chyba najbardziej znanym kamieniem na świecie. Moja mama mówi, że to dziedzictwo ludzkości. Góra jest piękna i tak czerwona jak jarzębina w Polsce albo krakowskie korale. Najlepiej oglądać ją o zachodzie słońca. Tak jak ja robię to na zdjęciu.
Na fotografii widzicie tak naprawdę tylko jego czubek, wiekszość skały chowa się pod ziemią (aż 4,5 km!) . Nawet ten czubek jest wyższy od Wieży Eiffla w Paryżu i liczy 850 m (cos koło tegoJ). Uluru należy do aborygeńskiego plemienia Anangu, które wynajęło kamień rządowi australijskiemu żeby każdy mógł go sobie obejrzeć. Miło, prawda? Na skałę można się też wspinać, ale nie radze! Już 38 śmiałków straciło w ten sposób życie. Aborygeni[1] nie lubią kiedy ktoś wspina się na ich świętą skałę i kiedy ktoś spadnie mówią, że to rozgniewane duchy skały i całego parku zrzuciają turystów z góry. Ja im wierzę, w końcu żyją tam już 30,000 lat, to chyba wiedzą co mówią! Zresztą po co wspinać się na górę, która jest dla kogoś święta? Uluru jest świętym miejscem plemienia Anangu. Aborygeni zbierają się pod nim żeby odprawiać rytuały i naradzać się nad ważnymi sprawami.
W obszarze, gdzie znajduje się Park Narodowy Uluru i Kata-Tjuta przecinają się linie energetyczne oplatające Planetę Ziemię. Tak silnie promieniujących miejsc na Ziemi jest tylko kilka. Region Uluru jest więc zdecydowanie wyjątkowym miejscem nie tylko dla Aborygenów!
Skąd taki wielki kamień wziął sie na pustyni? Tak naprawde nikt nie wie (oprócz Aborygenów). Niektórzy mówią że to meteoryt, który spadł z nieba, inni że uforomował się z ruchów ziemi i wysuszania się oceanu, który kiedyś zalewał środek Australii (tej ostatniej wersji uczą nas w szkole J).
W Australii muchy podczas lata ( i jesieni też jak widać J) nie tylko latają ale wręcz atakują. Nie są to setki, czy tysiące much, a miliony i nie są tak kulturalne jak te polskie (które siadają tylko na jedzeniu). Aussikowe muchy wchodzą wszędzie, do nosa, uszu, oka pod nogawki spodni. Chodzą po ustach, brwiach, szyi… wszędzie, gdzie drażni Cię najbardziej J, dlatego mam na sobie siatkę. Jeśli nie masz siatki to musisz wciąż machać ręką, tak jak ja na zdjęciu (przed kupieniem siatki). Mówi się, że to jest australijskie pozdrowienieJ
Lilly i Ruby to moje przyjaciółki i prawowite właścicielki Uluru. Szczęściary! Ruby maluje obrazy aborygeńskie a Lilly oprowadza turystów po parku i opowiada historie o początku aborygeńskiego świata. Aborygeni nazywają te historie „dream time” czyli czasy snu. Te historie są niesamowite i zawsze występuje w nich człowiek kangur albo człowiek wąż itd, którzy się naradzają i dzielą świat miedzy siebie albo prowadzą wojny a potem wstępują do nieba i zamieniają się w konstelacje gwiazd. Kiedyś opowiem Wam, którąś z nich.
Aborygeni nie umieją liczyć (no prawie, liczą tylko do trzech) ani pisać ale potrafią pieknie malować. W obrazach opowiadają historie i przekazują sobie wiedzę plemienną! I to tak od 30.000 lat! To bardzo szczególne prace, Ruby dała mi jedną na pamiątkę. Podoba Wam się?
Lilly nie umie liczyć ale wie jak wygrzebać z ziemi miodowe mrówki. To aborygeński przysmakJ
Aborygeni nie umieją liczyć (no prawie, liczą tylko do trzech) ani pisać ale potrafią pieknie malować. W obrazach opowiadają historie i przekazują sobie wiedzę plemienną! I to tak od 30.000 lat! To bardzo szczególne prace, Ruby dała mi jedną na pamiątkę. Podoba Wam się?
Lilly nie umie liczyć ale wie jak wygrzebać z ziemi miodowe mrówki. To aborygeński przysmakJ
Mrówki mają w pupach zapasy miodu. Trzeba złapać taką mrówkę i wessać się w jej pupe. Ale słodka!Yummm Poszłam z Lily szukać mrówek ale niestety nie znalazłam ani jednej. Nauczyłam sie za to nosić na głowie korę, do której zbiera się wszystkie skarby znalezione na pustyni. Lilly mówi że pustynia to aborygeński supermarket. Ma rację, wraca do plemienia z miską pełną drobnych kwiatków. Będą z nich dzisiaj naleśniki na kolacje!
Po drodze z Uluru do Alice Springs (400 km) zatrzymujemy się w ukrytym miasteczku z Dzikiego Zachodu. Miasteczko jest niedostępne dla turystów, ale moja mama zna właściciela więc dostaliśmy pozwolenie na wjazd. Troche to wszystko wygląda spooky, akurat zaczął padać deszcz (tak, na pustyni!) i wiać wiatr, nie ma nikogo oprócz paru koni i dwóch psów. Wchodzimy do Saloon-u, pod ścianą stoi pianino, wszystko jest zakurzone i pod stopami niesamowicie trzeszczy. Chce wracać do domu! Czy tak wyglądał Dziki Zachód po napaści rozbujników? A gdzie szeryf??
Miejsce wykorzystywane jest do kręcenia filmów i bardzo przypomina krajobrazy Arizony (tak mówi mój tata).
O tym, że jesteśmy w Australii przypomniały mi dopiero dwa psy Dingo, które wypatrzyłam przez okno samochodu, jak wjeżdżaliśmy do Alice Springs.
Czas na mnie, ale jeśli podoba Wam się wędrówka przez Czerwoną Ziemię to w następnym odcinku pokażę Wam miejsca, do których lepiej nie wchodzić jeśli jest się mięczakiem!
Cheers!
Natalia Pruszyńska, 10 lat
Natalia Pruszyńska, 10 lat
[1] Aborygeni (z łac. ab origine – „od początku”, czyli „ci, którzy byli tu od początku”) – rdzenni mieszkańcy Australii.
Nuna rewelacyjny tekst! Powiedzialabym wrecz, ze porywajacy! Bardzo obrazowy i dynamiczny, czytajac go nie nudzilam sie nawet przez chwile i doskonale potrafilam wyobrazic sobie opisane miejsca. Naprawde super! Nasza debiutujaca dziennikareczka moze byc z siebie dumna! Wierzyc mi sie nie chce, ze taki fajny tekst powstal spod piora 10-latki! Well done Nuna
OdpowiedzUsuńA poza tym to ogrom wiedzy Nuny (jak na jej wiek) jest porazajacy. Mloda wie o rzeczach, o ktorych nie ma pojecia niejeden dorosly! Good job and congrats Nuna.
OdpowiedzUsuńDumna Ciotka Klotka
Suepr artykul, czekamy na dalszy ciag!
OdpowiedzUsuńNunia , pieknie opisalas wszystko co zwiedzilas , jestem pod wrazeniem tego co napisalas .
OdpowiedzUsuńDuma mnie rozpiera
Babcia