polish internet magazine in australia

Sponsors

NEWS: POLSKA: Andrzej Duda wziął udział oficjalnie w otwarciu amerykańskiej bazy wojskowej w Redzikowie k. Słupska. Część tarczy antyrakietowej USA osiągnęła gotowość operacyjną w połowie grudnia 2023 r., z prawie czteroletnim opóźnieniem. To najważniejsza bojowa inwestycja amerykańska w Polsce. Baza dysponuje stacją radarową dalekiego zasięgu i została uzbrojona w pociski przechwytujące, zdolne do zestrzeliwania rakiet międzykontynentalnych. Rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow stwierdził, że otwarcie bazy w Redzikowie jest próbą przesunięcia infrastruktury militarnej USA w kierunku rosyjskiej granicy i zapowiedział, że Moskwa odpowie działaniami, które zmierzą do "zagwarantowania parytetu". * Prezydent Wrocławia Jacek Sutryk został zatrzymany przez funkcjonariuszy CBA. Chodzi o nieprawidłowości w Collegium Humanum, które handlowało dyplomami. Mieli z tego korzystać m. in. Ukraińcy. Oskarżenia dotyczą między innymi przyjęcia ponad miliona złotych za wystawienie tysiąca dyplomów, w tym dyplomów MBA niezbędnych do objęcia posady w radach nadzorczych spółek Skarbu Państwa. * * * AUSTRALIA: Lider opozycji Peter Dutton i premier Anthony Albanese opublikowali w mediach społecznościowych posty, w których gratulują Donaldowi Trumpowi historycznego zwycięstwa w wyborach prezydenckich, podkreślając, że stosunki amerykańsko-australijskie będą nadal prosperować. W niedzilę natomiast wyszło na jaw, że były premier, który obecnie pełni funkcję ambasadora Australii w Stanach Zjednoczonych, po cichu wyczyścił swoje konta w mediach społecznościowych ze wszystkich "paskudnych" postów pełnych obelg pod adresem Donalda Trumpa. Rudd, który uważa się, że zarabia do 400 000 dolarów rocznie za bycie reprezentantem Australii różnych momentach opisywał Trumpa jako "zdrajcę Zachodu" i "problem dla świata". * * * SWIAT: Prezydent Rosji Władimir Putin oficjalnie podpisał nową narodową doktrynę nuklearną, która nakreśla scenariusze, w których Moskwa byłaby upoważniona do użycia swojego arsenału nuklearnego. Dwa głowne punkty odnoszą się do agresji któregokolwiek pojedynczego państwa z koalicji wojskowej (bloku, sojuszu) przeciwko Federacji Rosyjskiej i/lub jej sojusznikom. Będzie to uważane za agresję koalicji jako całości. Agresja jakiegokolwiek państwa nienuklearnego przeciwko Federacji Rosyjskiej i/lub jej sojusznikom przy udziale lub wsparciu państwa nuklearnego będzie uważana za ich wspólny atak. Federacja Rosyjska zastrzega sobie prawo do użycia broni jądrowej w odpowiedzi.
POLONIA INFO: Spotkanie poetycko-muzyczne z Ludwiką Amber: Kołysanka dla Jezusa - Sala JP2 w Marayong, 1.12, godz. 12:30

środa, 12 marca 2014

Busem przez Świat: Perth - Adelajda (2) ...i dalej do Melbourne


Trwa wyprawa po Australii  " Mennica Wrocławska - Australia Trip" w ramach projektu "Busem przez Świat". Czwórka polskich studentów ćwierćwiekowym vanem VW-T3 sprowadzonym z Polski dotarla do Melbourne, skąd 27 lutego samolotem przerzuciła się na dziewięć dni do Nowej Zelandii. Zanim nasi podróżnicy dotarli do stolicy Wiktorii po drodze z Perth odwiedzili m.in. podziemne miasto Cobber Pedy i ugoszczeni zostali przez właściciela dwóch kopalnii opali. Dalej już tylko Adelajda, Great Ocean Road i 12 Apostołów.

O kolejnych dniach wielkiej wyprawy pisze Karol Lewandowski, szef calego projektu podróżniczego:

13 lutego
Po kilkuset kilometrach dojeżdżamy wreszcie do Coober Pedy. Przed miastem stoją znaki informujące, że wjeżdża się na teren wydobycia opalu. Po przeczytaniu o Cobber Pedy m.in. w książce Pawlikowskiej, spodziewaliśmy się, że Coober Pedy to będzie wielki pustynny teren z wystającymi kominami  z podziemnych domów. Pawlikowska pisała o tym jak to nawet nie zauważyła, że dojechała już do miasta i o mało nie wpadła do jednego z domów, a drzwi do podziemnego hotelu otworzyły jej się znikąd.
Niewiele w tym prawdy bo do Coober Pedy wjeżdża się asfaltową drogą i mija się najpierw wielki znak informujący, że jest się w mieście. Potem zaczynają się normalne, naziemne budynki – informacja turystyczna, stacja benzynowa, plac zabaw a nawet market. Dopiero kiedy przyjrzy się domom położonym przy wzgórzach to okazuje się że dom “wrasta” w górę a z góry wystają kominy. Każdy komin wentylacyjny to jeden pokój, czyli bez wchodzenia do domu można ocenić ile ktoś ma w domu pokoi. Nie ma więc mowy, że nie zauważyć, że jest się w mieście i wpaść do jakiegoś domu. Coober Pedy zdecydowanie nie jest miastem, którego można by “nie zauważyć”.Prawdą jest za to, że Coober Pedy jest miastem bardzo specyficznym, położonym na środku pustyni i że nakręcono tu wiele filmów, m.in. Mad Max. Ale o tym przekonamy się dopiero jutro, dziś jest już za późno, więc wjeżdżamy tylko na punkt widokowy na którym postawione jest żelazne sztuczne drzewo. Obserwujemy z góry setki kominów wystających ze wzgórz i kopalnie opalu zaczynające się zaraz za miastem. Panuje tu wrażenie nieładu, a wiele miejsc wygląda jak kosmiczne wysypiska śmieci, wszędzie pełno starych wraków i opon. Coober Pedy kompletnie różni się od wszystkich innych miast jakie widzieliśmy dotychczas.

14 lutego
O 9:00 zgodnie z ustaleniami jedziemy do Josephines Gallery. W drzwiach wita nas Terry, z którym skontaktowaliśmy się mailowo kilka dni temu. Josephina i Terry są małżeństwem, które prowadzi galerię sztuki połączoną ze sklepem z opalami, mają 2 kopalnie opali i do tego jeszcze sierociniec dla kangurów. Jeśli kiedyś traficie do Coober Pedy (czyt. “kupa pidi” – nazwa pochodzi od aborygeńskiego określenia “biały człowiek w dziurze. Tak, “biały człowiek” to w ich języku “kupa”.) to zdecydowanie musicie odwiedzić to miejsce – znajduje się przy głównej drodze i można je poznać po kangurze na dachu.

Najpierw Terry zabiera nas do nieczynnej kopalni, która znajduje się pod sklepem. Wiele lat temu wydobywano tu opale a tunele były wiercone zarówno ręcznie i dynamitami, jak i specjalnymi maszynami drążącymi tunele. Popularne są tu też samochody zwane “dmuchaczami” (jeden z nich znajduje się na znaku “Coober Pedy” przy wjeździe), które służą do wydmuchiwania gruzu z kopalni. Opale to najdroższe kamienie szlachetne na świecie (ponoć niektóre diamenty są droższe, ale Terry twierdzi że wartość opali jest prawdziwa a to, że diamenty są drogie to efekt sztucznych manipulacji cenami rynkowymi). Formują się w szczelinach powstałych po przepływającej wodzie, albo np. po muszelkach czy kawałkach drzew lub zwierząt które zastygły w skale i rozłożyły się po latach pozostawiając pustą przestrzeń.

Pojedyncze opale mogą być warte nawet kilkaset tysięcy więc warto szukać. Najlepsze jest to, że poszukiwania rozpocząć może każdy, gdyż nie ma tu wielkich korporacyjnych kopalni – prawo zezwala jedynie na prywatne małe kopalnie, jedna osoba może mieć maksymalnie jedną. Każdy może przyjechać do Coober Pedy i kupić za 250$ teren o wielkości 50x100m w wybranym przez siebie miejscu. Brzmi nieźle, ale do tego potrzeba jeszcze sprzętu i umiejętności rozpoznawania opali. No i trzeba mieć bardzo dużo szczęścia, bo jak mówi Terry, poszukiwanie opali to jak loteria. Możesz przestać kopać i sprzedać swoją kopalnię komuś innemu a potem okaże się że opale były pół metra od miejsca w którym przestałeś szukać. Dlatego popularne są tu tak zwane “wtórne kopalnie” czyli kupowanie od kogoś starej kopalni i kontynuowanie ich rozbudowy. Szanse na znalezienie opali są wszędzie takie same. Na opalach wzbogaciło się wielu a ich zasoby ciągle się nie kończą dlatego Coober Pedy przyciąga co roku wielu poszukiwaczy przygód i bogactwa. Jest jeden warunek – trzeba w kopalni przepracować min. 20h tygodniowo, żeby jej nie stracić.
Później Terry pokazuje nam jak poleruje się opale i co można z nich zrobić. Jak wyglądają opale? Są to kamienie o białym lub czarnym tle i wielobarwnych kolorach w nich za topionych. Im więcej kolorów tym droższy opal, najdroższe są ciemne z czerwonymi przebłyskami. Wyglądają trochę jak nie z tego świata, a biżuteria wykonana z opali zatopionych w złocie lub srebrze wygląda trochę jak z filmów fantastycznych. W Coober Pedy można kupić je dosłownie wszędzie bo prawie każdy je tu sprzedaje – jak mówi Terry, tu nawet policjanci mają kopalnie w których dorabiają po godzinach. Najtańsze, malutkie opale można kupić za 10-15 dolarów, najdroższe kosztują po kilkaset tysięcy. 

(...)
A dlaczego w Coober Pedy buduje się domy pod ziemią? Po pierwsze dlatego, że jest tu strasznie gorąco – nawet po 50 stopni, a pod ziemią w lecie jest dużo chłodniej a w zimie dużo cieplej. Po drugie jest tu najdroższy w całej Australii prąd, więc nie opłaca się używać klimatyzacji. A po trzecie budowanie domów podziemnych jest tu tańsze niż budowanie zwykłych domów. Nie trzeba cegieł, dachówki, zbrojeń ani fundamentów. Wystarczy wydrążyć tunel specjalną maszyną, której zajmuje to około 1 dnia.
Terry zawozi nas też do swojej drugiej, czynnej kopalni poza miastem. Jest to kopalnia odkrywkowa czyli bez tuneli, po prostu koparką wykopuje się doły w poszukiwaniu opali. A skąd wiadomo gdzie kopać. Opale powstają tam gdzie w szczelinach skalnych płynie woda. Terry pokazuje nam jak znajdywać taką wodę. Wyjmuje z koparki 2 druty. Wystawia je przed siebie i powoli idzie przez pustynie. Kiedy dochodzi do płynącej pod ziemią wody druty się przekręcają na boki wzdłuż płynącej wody! Jesteśmy w szoku że to naprawdę działa. Najdroższe kamienie świata a technologia jak setki lat temu.
Wycieczka z Terrym zajęła nam cały dzień, ale zobaczyliśmy Coober Pedy jakiego sami na pewno byśmy nie zobaczyli i zakochaliśmy się w tym mieście. Aż strach pomyśleć, że wiele osób odradzało nam jego odwiedzenie.

15 lutego
Rano opuszczamy okolice Coober Pedy i wracamy tą samą drogą na wybrzeże w kierunku Adelaidy do której mamy ponad 500km. Po całym dniu jazdy dojeżdżamy do domu Jurka i Basi, którzy śledzą naszą wyprawę od kilku tygodni i zaprosili nas do siebie.
Obydwoje są niesamowicie interesującymi ludźmi a do tego Jurek ma tak wspaniały dar opowiadania, że można by go słuchać całymi dniami. Słuchamy o tym jak się znaleźli w czasach komunizmu w Australii, o ich wyprawach na wyspy Pacyfiku, o życiu w Australii, o mitach które opowiadali nam ludzie przed wyjazdem do Australii i wiele wiele innych tematów. Jeśli jeszcze dołożyć do tego to jak wspaniale gotuje Basia to powstanie nam miejsce z którego nie chce się wyjeżdżać. Całe szczęście zostajemy tu aż do poniedziałku, bo musimy kupić parę części do naszego busa, a ilość spotkanych przez nas w Adelaidzie busów zwiastuje, że powinno być dobrze :).
 
16 lutego
Rano jedziemy razem z Basią i Jurkiem do polskiego kościoła na msze. Pod koniec mszy zostajemy przywitani przez księdza a po mszy bardzo dużo Polaków zostaje zobaczyć naszego busa. Przez godzinę opowiadamy wszystkim o naszej wyprawie, robimy sobie zdjęcia a kilka osób dorzuca nam pare dolarów na paliwo – bardzo dziękujemy za pomoc! W drodze powrotnej zaprasza nas do siebie Pan Kowalski, który daje nam oryginalny VW namiot dostawiany do busa.
 
17 lutego
Po śniadaniu wybieramy się z Jurkiem na poszukiwanie części. Najpierw kupujemy nową oponę – nasza została całkowicie zjedzona przez problemy ze zbieżnością. Potem udaje się znaleźć łożyska (na zapas bo już 2 razy musieliśmy je wymieniać). Jakiś czas temu rozsypało nam się też łożysko w drzwiach przesuwnych i pękła linka od prędkościomierza. Szukając ich trafiamy do prawdziwego siedliska starych VW! Kilkanaście garbusów, T3 takie jak nasze, kilka kempingowych T2 a nawet kultowe T1! I to w takim stanie że są wystawione do sprzedaży za 60.000$ !  Raj dla fanów busów więc godzinę spędzamy na samym oglądaniu i robieniu zdjęć.
 
Mało, że udaje nam się kupić potrzebną linkę i naprawić drzwi to jeszcze znajdujemy oryginalne australijskie siatki do busa – osłonę przeciw kamieniom na przednią szybę i przeciwsłoneczny daszek nad szybę. Takich rzeczy nie widzieliśmy nigdzie ani w Europie ani w Ameryce.
 
18 lutego
Ruszamy z Adelaidy na południe. Podczas podjeżdżania pod jedną z górek gotuje nam się woda w układzie chłodzenia. Kiedy otwieramy silnik i nachylamy się nad silnikiem Daniel lekko poluzowuje korek od układu zbiornika wyrównawczego żeby szybciej zmniejszyło się ciśnienie. Po kilku minutach korek przestaje syczeć. Daniel nachyla się żeby odkręcić go jeszcze trochę, ale korek w tym samym momencie wystrzela a wrząca woda oblewa Daniela i parzy mu ręce.
W okolicy nie ma szpitala więc jedziemy do apteki. Dostajemy lód i kupujemy środek na poparzenia. Farmaceuta mówi, że jeżeli nie pojawią się bąble to będzie dobrze.

19 lutego
W drodze w kierunku Great Ocean Road trafiamy na Blue Lake w Mt Gambier. Jest to błękitne jezioro położone w kraterze wulkanu. Kolory są przepiękne.

Wieczorem rozkładamy sie pod kolejnym wulkanem, rano wejdziemy na jego krawędź.
 Niesamowicie zmieniły się temperatury – jeszcze kilka dni temu byliśmy w outbacku i było prawie 50 stopni a teraz w nocy temperatura spada do 5 stopni, musimy zakładać zimowe czapki i marzniemy w nocy! Takiej pogody się nie spodziewaliśmy.
 
20 lutego
Rano po szybkim śniadaniu wchodzimy na wygasły wulkan. Po pół-godzinnym spacerze dochodzimy do krawędzi i zaglądamy do krateru. Większość jest już porośnięta zieloną roślinnością ale widać że był tu potężny wulkan.
Na wybrzeżu dojeżdżamy do miasteczka Portland, pełnego sklepików i restauracji. Z Portland wjeżdżamy na słynną Great Ocean Road, którą będziemy jechać przez najbliższe dni wzdłuż wybrzeża w kierunku Melbourne.
 
 
21 lutego
Dojeżdżamy do jednej z najsłynniejszych atrakcji Australii – 12 Apostołów. Są to skały wystające z oceanu przy samych klifach, które zostały wyrzeźbione przez fale. Proces ten trwa dalej bo kilku apostołów już się nawet zawaliło od czasu nadania im takiej nazwy. Ponieważ, jak na australijskie warunki, miejsce to jest położone blisko dużych miast roi się tu od turystów. Nawet teraz, kiedy nie ma sezonu turystycznego na parking co chwila podjeżdżają autobusy które wysadzają setki Azjatów, którzy następnie pędzą z aparatami na punkt widokowy. Swoją drogą spotykamy tu tylu Chińczyków, że w Chinach chyba nikt już nie został a fabryki Adidasa stoją puste.
Droga z parkingu jest więc mało obiecująca, ale kiedy wychodzimy za ród i ukazuje nam się powyższy widok stajemy jak wryci. Jest taki piękny, że tego nie da się opisać. Klify i skały są monumentalne, a obijające się o nie fale i lekka mgiełka z wody dodają jeszcze uroku. Tłumy Azjatów przestają dla nas istnieć, siadamy i cieszymy się widokiem

22 lutego
Całą wyprawę nie udało nam się spotkać koali na dziko, więc jak już je spotkaliśmy to od razu całe stado. Na środku drogi Great Ocean Road jest Cape Otway pokryty lasem eukaliptusowym. Podczas jazdy przez las zaczynamy zauważać puszyste kulki wiszące na drzewach. Kiedy się zatrzymujemy okazuje się, że to koale wyjadają liście eukaliptusów. Robią wrażenie strasznie ospałych i leniwych, większość z nich śpi przytulone do drzew a nawet te które jedzą lub wspinają się po drzewach robią to baaardzo powoli. Aż dziwne, że nic na nie nie poluje.

23 lutego
Na końcu Great Ocean Road spotykamy się w nadmorskiej miejscowości Anglesea z Szuwarem i Anią, którzy zaprosili nas na grilla przy plaży i na nocleg. Na miejskich grillach robimy steki i kiebłaski a potem jedziemy razem do parku You Yang na zachód słońca widziany ze skał nad lasem eukaliptusowym. To jeden z najpiękniejszych zachodów słońca jakie widzieliśmy!
Jutro rano ruszamy do Melbourne!





24 lutego
Kiedy dojeżdżamy do Melbourne kontaktujemy się z Domem Polskim Syrena. Kilka tygodni temu dostaliśmy z obu domów informację, że czekają na nas i mogą nas przenocować. Prezes domu Syrena odbierając telefon wydaje się wyraźnie zaskoczony i mówi, że nie mają możliwość przenocowania kogokolwiek, pierwszy raz słyszy o naszym przyjeździe i nie wie kto podał nam takie informacje..
Jedziemy do drugiego Domu Polskiego w Albion. Pod domem z uśmiechem witają nas Basia i Andrzej, Polacy, którzy próbowali nam załatwić noclegi w Albion. Wspólnie spotykamy się z prezesem domu w Albion, który też wydaje się trochę zaskoczony naszą wizytą. Okazuje się, że nie będziemy mogli przenocować na podłodze w żadnej z sal dom, bo Klub Polski nie ma jakiegoś specjalnego ubezpieczenia, które by na to pozwalało. Dostajemy za to pozwolenie na rozbicie się z namiotami koło boiska i do tego dostajemy klucze do prysznicy i pralki – czyli wszystko czego potrzeba nam do szczęścia :)
Basia i Andrzej fundują nam jeszcze przepyszne pierogi z klubowej restauracji. W międzyczasie przyjeżdża Tadeusz, kierownik Klubu i pokazuje nam cały teren itd.
Basia i Andrzej zapraszają nas jeszcze jutro na grilla do siebie i podpowiadają co warto zobaczyć w Melbourne.
 
25 lutego
Rano na naszym obozowisku pod Domem Polski rozpętuje się wichura. Cały teren jest piaszczysty więc piach włazi wszędzie, nawet do herbaty i konserwy. Zbieramy obozowisko, oddajemy klucze, dziękujemy za nocleg i jedziemy na zwiedzanie Melbourne.
Meblurne okazuje się baaardzo dużym miastem, dojazd do centrum przez korki zajmuje nam ponad 2 godziny. Zostawiamy busa przy parku koło informacji turystycznej (bardzo ciężko było znaleźć tu parking, polecamy stawać przy Victoria Market i stamtąd rozpoczynać zwiedzanie) i ruszamy na miasto. Nowoczesne wieżowce bardzo ciekawie współgrają tu ze starymi budynkami i kamienicami. Chyba odzwyczailiśmy się od cywilizacji przez pobyt w outbacku bo miejskie tłumy i szybkość życia wydają się trochę przytłaczające. Nawet w fast foodzie wszyscy są w garniturach.
 
26 lutego
Aga i Jacek polecają nam rano żeby pojechać w miejsce w którym dzikie papugi przylatują do ludzi. Żeby się upewnić że do nas przylecą dostajemy jeszcze worek słonecznika. Jedziemy pod wskazany adres i wysiadamy z busa na parkingu w lesie. Papug nie widać. Wyjmujemy słonecznik i sypiemy trochę na ziemie koło busa. Nic się nie dzieje. Lekko rozczarowani już chcemy się zbierać. Wtedy przylatuje biała kakadu i zaczyna nieśmiało skubać słonecznik. Po chwili przylatuje kolejna, za nią następne dwie, a za nim 10 kolejnych. Po kilku minutach otacza nas kilkadziesiąt papug które siadają na ziemi, na dachu busa, na drzwiach, a nawet na naszych rękach czy na głowie. Dosłownie wszędzie!
Takiego niesamowitego kontaktu z dziką naturą jeszcze nie mieliśmy :). Papugi zajadają słonecznik i stroszą żółte pióra na głowach. Robimy sobie sesję zdjęciową a kiedy kończy się słonecznik papugi są wyraźnie niepocieszone.
 
Jedziemy kawałek dalej na historyczną kolej parową Puffing Billy – bilety kosztują 60$ ale jako ekipa podróżników z Polski, którzy zareklamują kolejkę na swoim blogu dostaliśmy darmówki. Mało tego – dostajemy osobny zarezerwowany wagon i przewodnika i jako jedyni możemy się przejechać z maszynistą! Wow!
Puffing Billy jest starą wąskotorową koleją parową i jeździ na turystycznej trasie przez lokalne góry. Wszystkie wagony mają tak zrobione okna żeby można było na nich siedzieć z wystawionymi nogami i jest to jedna z głównych atrakcji – kolejka przejeżdża kilka razy na torach położonych na starych palach wysoko nad ziemią. Lasy są porośnięte przez palmy więc czujemy się jakbyśmy jechali przez dżunglę.
Siadamy w oknie, para zaczyna buchać z komina i pociąg powoli się rozpędza. Co chwilę przejeżdżamy przez jakieś miasteczka a wszyscy ludzie widząc kolejkę machają na przywitanie.
Cała obsługa ma ubrania jak sprzed 100 lat więc czujemy się jakbyśmy przenieśli się w czasie. Na jednej ze stacji dostajemy pozwolenie na przejechanie się z maszynistami w lokomotywie. Możemy zobaczyć rozgrzany do czerwoności piec, dowiedzieć się jak działa kolej parowa  a nawet przez chwilę nią pokierować. Niesamowite przeżycie!
Raz w tygodniu organizowana jest specjalna atrakcja dla dzieci – pamiętacie bajkę o kolejkach z twarzami? Raz w tygodniu na przód kolejki jest zakładana twarz z bajki “Thomas the Tank Engine” i taki bajkowy pociąg jeździ po okolicy. :)
Jazda trwa ponad godzinę w jedną stronę i na końcu dojeżdża się do małego jeziorka gdzie można napić się kawy i przejść po szlaku. W sumie całość zajmuje ponad 3 godziny. Jeśli kiedyś będziecie mieli okazję przejechać się Puffing Billy to naprawdę warto!
 
27 lutego
Wczoraj wieczorem zostaliśmy przyjęci przez Grażynę, znajomą Basi Meder, u której będziemy mogli zostawić busa na czas pobytu w Nowej Zelandii. Grażyna z mężem i córeczką objechali już świat kilka razy dookoła i są dowodem na to że jeżeli się chce to można podróżować całe życie niezależnie od pracy, dzieci i innych rzeczy które mogłyby wydawać się problemem.
Cały dzień przepakowujemy się z naszego busa do 4 toreb, które możemy zabrać na Nową Zelandię. Zabieramy namioty, garnki, naczynia, prysznic, trochę zupek chińskich Vifon i wszystkie ciepłe ciuchy jakie mamy.
Około 15tej zostawiamy busa i Grażynka zawozi nas na lotnisko. Podczas odprawy musimy pokazać że mamy bilet powrotny i powiedzieć po co lecimy na Nową Zelandię. Nasza wiza australijska kończy się za kilka dni, ale wystarczy że wyjedziemy z Australii na kilka dni i kiedy znów wrócimy będziemy mieli automatycznie wizę na kolejne 3 miesiące – nasza wiza turystyczna evisitor pozwala nam na pobyt do 12 miesięcy ale maksymalnie 3 miesiące na raz.
Jeśli chodzi o Nową Zelandię to Polacy od kilku lat nie potrzebują ubiegać się wcześniej o wizę, jest ona przyznawana na lotnisku po wylądowaniu w Nowej Zelandii.
Nasz samolot startuje z opóźnieniem ale za to zanim opuści Melbourne robi jeszcze kółko nad centrum miasta. Z tej perspektywy wygląda to niesamowicie! Dopiero teraz widać że Melbourne jest tak olbrzymie że nawet z samolotu nie można objąć go całego wzrokiem.
(...)
Jutro rano wypożyczamy samochód i ruszamy w trasę! Planujemy zobaczyć lodowce, przepłynąć się po słynnych fiordach, pochodzić po górach i zobaczyć parę miejsc z Władcy Pierścieni. Mamy tylko 9 dni więc zdecydowaliśmy się tylko na południową wyspę Nowej Zelandii, która jest ponoć duużo ciekawsza. Na północną trzeba będzie jeszcze kiedyś wrócić ;). Zapowiada się niesamowite 9 dni! :)
 
Karol Lewandowski
fragment z dziennika wyprawy Busem Przez Świat
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy