Trwa wyprawa po Australii " Mennica Wrocławska - Australia Trip" w ramach projektu "Busem przez Świat". Czwórka polskich studentów ćwierćwiekowym vanem VW-T3 sprowadzonym z Polski dotarła do Perth, gdzie w mennicy Perth Mint została obdarowana imennymi złotymi monetami, odwiedziła mekkę surferów, miejscowość Yallingup, gdzie fale mają po 4 metry i stolicę poszukiwaczy złota, Kalgoorie. Przeżyli nastraszniejsze momenty swej wyprawy bedąc na Gloucester Tree – jednym z najwyższych drzew w Australii. Poza tym ciągle spotykają przemiłych i pomocnych Rodaków a także innych międzynarodowych wędrowców spragnionych australijskich przygód.
Karol Lewandowski, szef wyprawy pisze:
3 lutego
Wieczorem dojeżdżamy do Perth, czyli największej miejscowości na zachodzie Australii. Dostaliśmy zaproszenie od Beaty, Arka, Ady i Roberta, którzy witają nas przed swoim domem z polskimi flagami a potem zapraszają na polski obiad. Dawno nie byliśmy tak głodni jak dzisiaj – przez ostatnie kilka tygodni jedliśmy tylko puszki ze spaghetti i fasolką – więc kiedy widzimy na stole bigos, żeberka, kotlety schabowe i pełno innych przysmaków, jesteśmy przeszczęśliwi.Po przepysznej kolacji Robert i Ada zabierają nas jeszcze na nocną przejażdżkę do miasta. Rozświetlone Perth wygląda niesamowicie! Próbujemy też wejść na festiwal odbywający się na ulicach Perth, niestety nie zostajemy wpuszczeni z powodu braku paszportów i jednego buta (Daniel zgubił buta, prawdopodobnie wypadł z busa). Nasi gospodarze opowiadają nam o Perth i okolicach, oraz o tym jak trafili do Australii.
W latach 80tych wielu Polaków uciekało przed komunizmem za granicę gdzie dostawali status uchodźców politycznych. Pod pretekstem wyjazdu na wakacje wyjeżdżali za granicę i już nie wracali do Polski. Jednym z takich państw była Austria, gdzie tworzone były obozy dla polskich (i nie tylko) uchodźców. Mogli oni tam mieszkać za darmo, mieli zapewnione wyżywienie a nawet kieszonkowe od rządu austriackiego. Po kilku miesiącach otrzymywali paszport austriacki i możliwość ubiegania się o wizy do Stanów, Kanady, Australii i kilku innych państw lub zostania w Austrii i legalnej pracy. Jeśli udało się dostać wizę do Australii to rząd austriacki fundował bilety! A tam czekało nowe życie, które na początku, bez znajomości języka było bardzo ciężkie. Ale Australia, podobnie jak Stany, jest krajem w którym pracowici ludzie mogą osiągnąć bardzo wiele i po kilku latach żyć kilka razy lepiej niż w Polsce. Skąd emigranci wiedzieli, że jeśli uciekną do Austrii czy do Włoch to będą tam na nich czekać obozy, paszporty i pomoc? Przecież nie było internetu ani nikt oficjalnie nie mógł powiedzieć o takich możliwościach. Drogą pantoflową rozchodziły się takie historie i tylko na ich podstawie trzeba było porzucić dotychczasowe życie, zaryzykować stawiając wszystko na jedną kartę i w ciemno wyjechać za granicę.
Podobne historie słyszeliśmy w zeszłym roku od ludzi spotkanych w Stanach, którzy w taki sam sposób uciekali przez Włochy czy właśnie Austrię do Stanów, Australii i wielu innych państw.
Niezrozumiałe dla nas jest to, że o takich historiach nikt nie uczył nas w szkole. Wiemy wszystko o starożytnym Egipcie czy Mezopotamii, potrafimy wymienić powody upadku Cesarstwa Rzymskiego i podać daty greckich bitew ale nie znamy historii emigracji własnych rodaków sprzed 30 lat. Coś tu jest chyba nie tak z naszym systemem edukacji.
4 lutego
Rano jedziemy do centrum Perth a konkretnie do mennicy Perth Mint. W recepcji już czekają na nas zarezerwowane przez Mennicę Wrocławską bilety a także bardzo szczególny upominek. Każdy z nas dostaje specjalnie zaprojektowaną imienną złotą monetę z wygrawerowaną nazwą naszego projektu, imieniem i nazwiskiem każdego członka ekipy oraz z busikami i mapą świata! Muzeum jest niestety nieczynne z powodu trwającego od kilku miesięcy remontu, ale możemy za to zobaczyć eksponaty w sklepie, wysłuchać opowieści o mennicy a potem udać się na demonstrację wytapiania złota.
W mennicy znajdują się 3 pomieszczenia z monetami i innymi wyrobami z metali szlachetnych które można kupić. Są tu złote pierścionki z opalami, srebrne monety a nawet sztabki złota. Najdroższe eksponaty kosztują ponad 100 tysięcy dolarów! Przed budynkiem mennicy jeden z pracowników opowiada historię złota w Australii oraz Perth Mint. Mennica została założona w 1899 roku i jest najstarszą mennicą w Australii. Przez pierwsze 20 lat istnienia Mennicy przetworzono tu ponad 800 ton złota! Dziś Perth Mint zajmuje się głównie wybijaniem monet okolicznościowych i kolekcjonerskich. To tu jest przechowywana największa złota moneta na świecie – złoty kangur, który jest posiadaczem rekordu Guinessa. Mamy możliwość zrobienia sobie zdjęć z odlewami największych znalezionych w Australii samorodków złota (jeden z nich został znaleziony przez 16-latka!) a potem idziemy na pokaz przetapiania złota.
Najpierw pracownik mennicy ubiera specjalny odporny na temperatury strój, łącznie z maską i olbrzymimi rękawicami. Potem gasną światła i z pieca wyjęty zostaje kociołek z płynnym złotem które zostaje wlane do formy. Płynne złoto jest tak gorące że niesamowicie świeci w ciemności a siedząc w 3-cim rzędzie czujemy jego gorąco! Odlana sztabka zostaje wrzucona do wody. Po wyjęciu przestaje świecić ale dalej jest tak gorąca że kiedy Wytapiacz ją dotyka zapalają mu się rękawice!
Po zwiedzaniu jedziemy do Emilii i Grahama, którzy zaprosili nas na kolejny nocleg. Emilia jest Polką a Graham Australijczykiem, obydwoje profesjonalnie zajmują się fotografią i wychodzi im to niesamowicie! Graham przynosi na chwilę aparat i szybko cyka parę zdjęć naszej ekipy. Później pokazuje nam co wyszło – widać rękę profesjonalisty! Poza tym nasi gospodarze pasjonują się robotyką, projektami wnętrz i rysunkiem odręcznym. A ostatnie miesiące spędzili na wyprawie fotograficznej przez Australię. Niesamowicie inspirujący ludzie! Cały wieczór spędzamy na rozmowach o Australii i fotografii. Najbardziej utkwiła nam opowieść Grahama o Aborygenach, których spotkał w outbacku. Zepsuł im się samochód i przeszli do najbliższej cywilizacji bez butów i bez wody ponad 100 km w kilka dni. Kiedy doszli na miejsce nie byli wycieńczeni, nie użalali się nad swoim losem ani nawet nie rzucili się, żeby napić się wody. Weszli powoli i ze spokojem usiedli. Sytuacja, która dla większości białych skończyłaby się tragicznie, dla Aborygenów nie była niczym szczególnym.
5 lutego
Rano kiedy zdejmujemy koło (coś znów obijało) okazuje się, że znów rozsypały sie łożyska w tylnym lewym kole. Razem z Grahamem jedziemy na poszukiwania. Trafiamy do warsztatu VW-Subaru i okazuje się, że mają jeden zestaw dokładnie takich łożysk jak potrzebujemy (a pod warsztatem stoi busik t3). Znów mamy szczęście! Na dodatek właściciel warsztatu pozwala nam skorzystać z jego narzędzi i wymienić łożyska. Daniel szybko je wymienia i wracamy do busa zamontować całość. Po południu żegnamy się z Emilią i Grahamem i ruszamy dalej.
Spotykamy się z Polakiem Ryśkiem, który kontaktuje się z nami telefonicznie. Rysiek dorzuca nam na paliwo i zaprasza na siebie na grilla. Jest już późna pora i nie ujedziemy już dziś za dużo, więc przyjmujemy zaproszenie. U Ryśka jemy przepyszne steki i idziemy na basen do jego sąsiadów – niesamowicie pozytywnych ludzi, Danki i Roberta. Sąsiedzi mówią na Ryśka “Noe”, bo przygarnia do siebie wszystkich Polaków w potrzebie i pomaga komu się da. Noe mówi, że sam dostał od innych bardzo dużo pomocy i teraz chce odwzajemnić się tym samym.
Spędzamy kilka godzin na rozmowach o Australii i o życiu naszych gospodarzy a na koniec oglądamy jeszcze film “12 najbardziej zabójczych zwierząt Australii”. Takie filmy zdecydowanie powinno się oglądać dopiero po powrocie. Teraz strach wejść do wody jak się wie o zabójczych ślimakach, rybach-kamieniach, skaczących wężach czy morderczych meduzach.
6 lutego
Rano odwiedzamy mekkę surferów, miejscowość Yallingup, gdzie fale mają po 4 metry. W środku tygodnia z samego rana spotykamy tu kilkudziesięciu surferów. Co chwilę ktoś przechodzi koło naszego busa z deską idąc na plażę lub wracając do miasta. Nasz busik budzi bardzo duże zainteresowanie i chyba wpasowuje się w klimat bo zaczepia nas bardzo dużo osób.
Jedziemy pod Gloucester Tree – jedno z najwyższych drzew w Australii, które było używane do wypatrywania pożarów lasu. Można się wspiąć na jego szczyt po metalowych prętach wbitych w pień. Bez zabezpieczeń, bez żadnej liny, kasku itd. wchodzi się na ponad 50 metrów! Odstępy między prętami są tak duże że bez problemu można się poślizgnąć i przez nie zlecieć..
Postanawiamy zaryzykować i wchodzimy. Pierwsze kilka metrów idzie nawet łatwo, ale kiedy po 10 metrach spogląda się w dół, zaczyna kręcić się w głowie, kolana miękną a ręce kurczowo łapią się prętów. Postanawiamy patrzeć się przed siebie i krok po kroku wchodzimy w górę. W połowie okazuje się, że ktoś był na górze i schodzi. Trzeba się z nim minąć! Wykonujemy niezłe wygibasy a pręty uginają się kiedy stoją na nich jednocześnie 2 osoby..
Połowa za nami! Idziemy dalej, ale zrywa się wiatr i całe drzewo zaczyna się bujać. Jest już za późno żeby zawrócić więc idziemy dalej. Na samym szczycie jest platforma zamontowana powyżej drzewa. Widok jest niesamowity, bo jest to najwyższy punkt w okolicy i jesteśmy ponad innymi drzewami ale wszystko dookoła się buja i musimy na chwilę usiąść żeby ochłonąć.
Zejście okazuje się jeszcze trudniejsze bo nie da się nie patrzeć w dół.. W sumie wspinaczka zajmuje nam godzinę czasu i była to najstraszniejsza godzina ze wszystkich przeżytych na naszych wyprawach! Swoją drogą ciekawe jak często zdarzają się tu wypadki albo ktoś zostaje u góry bo boi się zejść.. A Wy, odważylibyście się wejść?
7 lutego
Kiedy zatrzymujemy się przy skrzynce na listy żeby wrzucić pocztówki zaczepia nas starsza para podróżników. Uciekł im autobus do Adelaidy a następny będzie za.. 4 tygodnie. Pytają czy możemy ich zabrać. Zgadzamy się i razem jedziemy do Doliny Gigantów – The Valley of Giants.
Rosną tu olbrzymie mające po kilkaset lat eukaliptusy. Między nimi został rozwieszony pół kilometrowy system mostów na wysokości 40 metrów. Mosty cały czas się bujają a widoki naprawdę robią wrażenie.
Przez Stirling National Park jedziemy na północ w kierunku kopalni złota w Kalgoorlie.
8 lutego
Rano dojeżdżamy do kamiennej fali The Wave. Ta formacja skalna naprawdę robi wrażenie, szczególnie o wschodzi słońca gdy jej kolory są bardzo wyraziste. Wiele osób omija The Wave podróżując po Australii, bo jest nie po drodze, ale naprawdę warto bo nie ma takiego drugiego miejsca na ziemi.
Na wieczór dojeżdżamy do Kalgoorlie, miasteczka poszukiwaczy złota położonego nad największą czynną kopalnia złota w Australii. Złoto odkryto tu w 1893 roku i od razu zaroiło się tu od poszukiwaczy złota. Wszystkie inne źródła złota kończyły się szybko ale w Kalgoorlie złoto jest wydobywane do dziś w największej na świecie kopalni odkrywkowej – Super Pit. Na głównej ulicy miasta, Hannan Street można podziwiać przepiękne bogate hotele i domy z czasów gorączki złota. Jest to chyba najładniejsze miasteczko jakie widzieliśmy w Australii.
Rano jedziemy do muzeum WA Museum Kalgoorlie-Boulder, które ma w podziemiach skarbiec z niezłą kolekcją samorodków złota, złotych zegarków i sztabek. Możemy też podziwiać wystawy o czasach gorączki złota, zobaczyć narzędzia używane do wydobywania złota a nawet wejść do rekonstrukcji domu w jakim mieszkali poszukiwacze złota. Na koniec wjeżdżamy na wieżę widokową z której widać całe Kalgoorlie i złotonośne pola dookoła.
10 lutego
Wjeżdżamy na ciągnącą się przez prawie 2000km pustynie Nullarbor (z łac. “bezdrzewna”). Poza kilkoma stacjami benzynowymi nie ma tu żadnej cywilizacji, nie mówiąc już o miastach, supermarketach albo McDonaldzie.
Droga jest bardzo jednostajna, szczególnie na “najdłuższej w Australii prostej” która ponad 140 km bez zakrętu. Spotykamy za to bardzo ciekawych ludzi.
Najpierw trafiamy na emerytowaną motocyklistkę, która od roku samotnie jedzie dookoła Australii. Potem, ku naszemu zdziwieniu, trafiamy przy drodze na schowanego przed słońcem rowerzystę, Edwarda ze Szwecji. Edward od prawie roku jedzie na rowerze z Szwecji, przez Europę i Azję do Australii. W takim słońcu to niesamowity wyczyn, szczególnie że rowerowym tempem zajmuje mu kilka dni przejechanie od jednej stacji benzynowej do drugiej, nie mówiąc już o jakichkolwiek miastach. Jesteśmy pod takim wrażeniem że oddajemy mu naszą ostatnią zimną cole i dajemy zapas zupek Vifona na drogę.
Wieczorem trafiamy jeszcze na parę Belgów podróżujących wynajętym kolorowym busem, którzy rozbijają się na noc razem z nami. Podróżują od roku, na wizie “working holiday” i pracowali na olbrzymiej australijskiej farmie, gdzie na quadach całymi dniami zaganiali po pustkowiach bydło. I jeszcze dostawali za to całkiem niezłe pieniądze! Prawie 2000zł za tydzień i do tego darmowe zakwaterowanie i wyżywienie.
Szkoda, że my nie możemy spróbować takiej pracy, bo Polska jako jeden z niewielu krajów z Unii Europejskiej nie ma prawa do wizy “working holiday” w Australii. Widać nie do końca jesteśmy wszyscy tacy równi w tej naszej Unii.
11 lutego
Kolejny monotonny dzień na ciągnącej się w nieskończoność Nullarbor. I kolejny spotkany rowerzysta! Tym razem z Japonii. Toy ma równie ciekawą historię jak spotkany wczoraj Edward. W zeszłym roku jechał przez Amerykę na tandemie. Drugie miejsce było puste i zabierał na nie autostopowiczów i każdego kto chciał do niego dołączyć. Na koszulce ma napis “nie jesteś sam”i była to akcja wspierająca ofiary tsunami w Japonii. Toy wozi ze sobą figurę japońskiego boga i co kilka kilometrów rysuje jego podobiznę na kamieniach, które kładzie przy drodze z napisem “bezpiecznej podróży”. Toyowi akurat kończyła się woda (a do stacji miał ponad 200km), więc dajemy mu tyle butelek naszej wody ile może zabrać i zupki Vifona na drogę.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej trafiamy na jeden z najbardziej znanych znaków w Australii – potrójne ostrzeżenie o dzikich zwierzętach, a kawałek dalej na drogę wybiegają nam dzikiem Emu.
12 lutego
Cały dzień zajmuje nam droga przez Nullarbor do Port Augusta. Na ostatniej stacji można zakupić naklejki i wiele pamiątek z napisami “przeżyłem Nullarbor”.
Wieczorem dojeżdżamy do Port Augusta, pierwszego miasta za Nullarbor i uzupełniamy zapasy wody, jedzenia i paliwa. Odbijamy tu na północ, w kierunku Coober Pedy. Żeby zobaczyć to miasto poszukiwaczy opalu z podziemnymi domami będziemy musieli zrobić dodatkowe 1000km i wiele osób odradzało nam to, mówiąc, że nie ma tam nic ciekawego. Zobaczymy.
Karol Lewandowski
fragment tekstu i zdjęcia z oficjalnej strony wyprawy BusemprzezSwiat
(ciag dalszy wkrótce)
Oto najnowszy wideoreportaż z poprzednich tygodni wyprawy:
Oto najnowszy wideoreportaż z poprzednich tygodni wyprawy:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy