Te wnioski bowiem niejako automatycznie nakazywałyby porównania, zestawienia z innymi polskimi zrywami zbrojnymi, a wówczas mogłyby się pojawić na ich temat opinie burzące pomniki naszej dumy i chwały, do czego prawdziwy patriota dopuścić nie może.
Również tło polityczne tego powstania niezbyt nadaje się do rozpowszechniania, gdyż mogłoby się okazać, że nie wszystkie postacie historyczne zasługują na takie bezwzględne uwielbienie, jakie im się dziś okazuje i wtłacza w umysły młodzieży.
Aby pozwolić Czytelnikowi zrozumieć całe to niebezpieczeństwo, pozwolę sobie dać skrócony choćby opis tego wydarzenia, opierając się na wydanym w grudniu 1919 roku pamiętniku Stanisława Rybki, oraz wspomnieniach mojego ojca, takoż powstańca, od którego wyciągałem w młodości informacje, które zapadły mi w pamięć tak głęboko, że do dziś nie zgubiłem z nich żadnego szczegółu. Można nawet powiedzieć, że te opowieści ojca, a także sposób ich przekazywania zdecydowały o tym, kim zostałem w dorosłym życiu.
Jestem mu więc niejako winien tę opowieść.
Ale dlatego też ta opowieść nie będzie zapisem podręcznikowym, ani naukowym opracowaniem, a bardziej spojrzeniem dwóch zwykłych ludzi, uczestników wydarzeń.
Okres po powstaniu styczniowym w zaborze pruskim był nacechowany przewagą polityki narodowościowej nad rozsądkiem, który jak dotąd chronił nie-Niemców i dawał im równe szanse w życiu społecznym i politycznym państwa. Mówiąc o nie-Niemcach mam na myśli nie tylko Polaków, ale i Duńczyków, Alzatczyków i in. zamieszkujące to państwo narodowości.
W życiu gospodarczym Niemcy oddawali coraz więcej pola nie-Niemcom i państwo postanowiło przerwać ten proces za pomocą środków administracyjnych. Zabiegi średnio udane, bo nawet osławiona Hakata zużywająca ogromne środki państwowe nie mogła wykazać się osiągnięciami na miarę owego pustoszenia budżetu.
To co się dało przez tę politykę osiągnąć, to dająca się przewidzieć coraz większa przepaść dzieląca Niemców od innych narodowości, w sprzyjających warunkach przechodząca wręcz w nienawiść.
Od roku 1908 nie było już od tego odwrotu. W zaborze pruskim żyły obok siebie dwa wrogie narody.
Kiedy wrzód rośnie, nietrudno zgadnąć, że kiedyś pęknie. Świadomi tego działacze polscy zaczęli konstruować konspiracyjną siatkę, która mogłaby w odpowiednim momencie stać się szkieletem walczącego społeczeństwa.
Pomocne były w tym wszystkie dotychczasowe legalne formy organizacyjne, jakie tworzyli dla siebie Polacy w Prusach, a więc Towarzystwa Oświatowe, banki polskie, kasy pożyczkowe, towarzystwa asekuracyjne, a nawet chóry i wiejskie biblioteki.
Wszędzie tam zaczynała dochodzić do głów świadomość, że dalszy pobyt Polaków w państwie pruskim jest nie do zaakceptowania i prędzej czy później musi dojść do rewolty.
Kwestią było – kiedy.
Dla wychowanych w praktycznym, „pruskim” podejściu do rzeczy nie było to obojętne, bo oni nie chcieli się bić. Oni chcieli zwyciężyć. To dość istotna różnica.
Nie wdając się w szczegóły – sytuację sprzyjającą zrywowi przyniosły ostatnie miesiące wojny. Stanisław Rybka, Polak i pruski oficer pisze, że rok 1918 na froncie charakteryzował się wyczuwalnym bez trudu napięciem wśród wojska. Zdarzały się coraz częstsze przypadki niesubordynacji, co dla wielu oficerów bywało szokiem. Pruski dryl był już tylko wspomnieniem.
Już od 1917 roku zdarzało się (jak w przypadku jednego z moich dziadków), że spore grupy żołnierzy Polaków nie wracały z pola bitwy. Pozostawały na nim dając się wziąć do niewoli Francuzom. To z nich m.in. tworzyła się później „błękitna armia”.
Rosło napięcie między oficerami a sztabem głównym. Oskarżano sztab o nieudolność, czasem wręcz o zdradę (później wykorzystywał to Hitler).
Władza centralna dzień po dniu traciła autorytet.
Wreszcie 9 listopada 1918 roku w Berlinie wybuchła rewolucja.
Tego dnia mój ojciec wyszedł ze szpitala, w którym leżał poraniony przez granat na ćwiczeniach. Służył w I pułku gwardii cesarskiej, który miał na kołnierzu i rękawach biało czerwone naszywki. II pułk gwardyjski miał żółto czerwone.
Dla ojca było to istotne, bo jak śmiał się – był jedynym wśród powstańców, który nie musiał nakładać na rękaw opaski w narodowych barwach. Jemu dał je sam cesarz.
Stanisław Rybka wspomina tłumy żołnierzy polujące na ulicach stolicy na oficerów i zrywające im dystynkcje. Bycie kimś więcej niż kapralem narażało człowieka na szykany. Ojciec wspominał najczęściej hamburskich marynarzy, którzy nawiedzili stolicę celem skontaktowania się z miejscową radą żołnierską.
Sam wykorzystując przysługujący mu urlop dla poratowania zdrowia wyjechał do rodzinnej wsi na Pałukach. Bliżej świąt Bożego Narodzenia przyjechał tam również jego ojciec, „stary” frontowy żołnierz. Jak to w czas wojny przystało – obaj na urlop jechali z bronią.
Wielu działaczy polskich z momentem wybuchu rewolucji berlińskiej poczuło, że nadszedł właściwy moment. Władza centralna niepewna swojej siły, nie przez wszystkich wojskowych słuchana, ogólna dezorganizacja, oficerowie pruscy stacjonujący na polskich terenach bardziej wsłuchujący się w wieści płynące ze stolicy, niż pilnujący miejscowych obowiązków, niezdecydowani za kim się opowiedzieć – wszystko to sprzyjało ew. walce o wyzwolenie.
Zdawano sobie także sprawę, iż taka sytuacja nie będzie trwała wiecznie. Już pod koniec listopada niektóre koła wojskowe w Berlinie wyczuwając „polskie niebezpieczeństwo” kontaktowały się z pozostającymi w stanie dyscypliny garnizonami, by zabezpieczyć „odwieczny, niemiecki wschód”.
Prace przygotowujące zbrojny wybuch zaczęły się 10 listopada na zebraniu w sali banku Westy w Poznaniu o godz. 12:00. Na spotkaniu wielu przybyłych po raz pierwszy ujrzało starych znajomych i sąsiadów, którzy nie mieli nawzajem pojęcia o swoim uczestnictwie w konspiracji. Dobrze to o niej świadczyło.
Specjalną grupę stanowili wojskowi, w tym pruscy oficerowie-Polacy, pełniący m.in. funkcje dowódców regimentów, w których – jak się okazało – od dłuższego już czasu przygotowywali żołnierzy Polaków na ewentualność walki o narodowe wyzwolenie. To ważne, ponieważ mieli do dyspozycji wyćwiczonego, otrzaskanego z walką żołnierza, którego wartość bojowa zawsze jest większa od najbardziej zapalonego ochotnika.
O zrozumieniu ich wartości świadczy fakt, że do pierwszego składu komitetu organizacyjnego wybrano w większości właśnie owych oficerów.
Szybko nawiązano kontakt z ludźmi, którzy już od kilku lat prowadzili robotę konspiracyjną, porozdzielano zdania i zaczęto tworzyć zorganizowaną wg wojskowych schematów siłę zbrojną. Okazało się, że na początek było całkiem sporo broni do dyspozycji. Część była przechowywana od lat, część dostarczyli frontowcy, którzy przyłączyli się do organizowanego ruchu i nie wracali po urlopach do swoich jednostek. Korzystając z zamieszania w Berlinie, nie byli specjalnie nagabywani przez żandarmerię, co znacznie ułatwiało zadanie.
Dawni konspiratorzy zajęli się wywiadem wojskowym, którą to działalność ułatwiali Polacy będący członkami niemieckich załóg wojskowych. Precyzyjne rozpoznanie sił przeciwnika jest przecież jednym z warunków powodzenia. Tu został on spełniony w stu procentach.
Wywiad jednak mieli także Niemcy. Nie mogli nie zauważyć wzmożonej aktywności Polaków.
Już kilka dni po rozpoczęciu prac do komitetu organizacyjnego zgłosiła się delegacja Niemców z 5 pułku ciężkiej artylerii stacjonującego w Poznaniu.
W komitecie na chwilę zapanował popłoch, bo sądzono, że zostali zdradzeni i Niemcy przyszli ich aresztować. Sprawa wyjaśniła się w ciągu kilku minut i okazało się, że jednak polska konspiracja działała bez zarzutu. Niemcy byli przekonani, iż Polacy organizują jeszcze jeden z wielu istniejących komitetów rewolucyjnych i przyszli z… propozycją współpracy.
Stacjonujący w Poznaniu 20 pułk artylerii zajął diametralnie inne stanowisko wobec Polaków. Jego komendant von Cleinow zagroził wręcz bombardowaniem miasta. Polacy z innych pułków zadziałali szybko i skutecznie – von Cleinow zmuszony został do opuszczenia miasta i zobowiązał się do nieatakowania jego mieszkańców.
Przypominam – to wciąż był listopad. Do wybuchu powstania było jeszcze daleko. Podkreślam to, by dać możliwość zrozumienia panującego wówczas zamieszania.
W połowie miesiąca odbyło się jeszcze jedno spotkanie z Niemcami. Przewodniczący Rady Robotniczej dr Rydlewski siedział obok przewodniczącego Rady Żołnierskiej Twachtmanna i razem deliberowali nad sposobami zabezpieczenia ludności cywilnej przed skutkami powstałego nieładu.
Efektem tego spotkania było wejście kilku polskich konspiratorów w sposób całkiem oficjalny w skład prezydium niemieckiej Rady Żołnierskiej, przy czym Niemcy wciąż byli przekonani, że rozmawiają z „kolegami – rewolucjonistami”.
Polacy ze zrozumiałych powodów nie wyprowadzali ich z błędu.
W ten sposób spiskowcy byli doskonale poinformowani, co jak i kiedy planują Niemcy, kontrolowali każdy ruch niemieckich jednostek, a nawet mieli niejaki wpływ na podejmowane przez Niemców decyzje.
Sytuacja dość niezwykła.
Niezwykła, a czasem nawet kłopotliwa. Kiedy 17 listopada przybyli do Poznania marynarze z Hamburga na rozmowy, nie było gdzie ich ulokować, bo Polacy odmawiali im kwater, nawet za pieniądze. Spiskowcy zaś, nie chcąc się przedwcześnie dekonspirować, musieli prowadzić z nimi choćby pozorne negocjacje.
Problem ich kwater powierzono S. Rybce, który zachował z tego dnia taki dość szczególny dokument.
Towarzysz Rybka ma zlecenie 9 przybyłych towarzyszy ulokować. W razie nieokazania jemu odpowiedniego posłuchu, ma prawo użyć środków gwałtownych.
Poznań dnia 17 listopada 1918 r.
Rada Robotników i Żołnierzy
Schnettler Paluch
(pieczęć)
Gouvernement Poznań
Do końca listopada w zasadzie wszystkie przygotowania były ukończone.
Organizacja przyszłego powstania „poszła w teren”. W każdej niemal miejscowości ustanowieni zostali ludzie odpowiedzialni za kierowanie przyszłym ruchem, rozdzielona w miarę możności broń, podesłani ludzie mający pojęcie o walce zbrojnej. Rozdzielone zostały także konkretne zadania, ich zasięg terenowy, przewidziane siły i czas ich wykonania itd.Powołano nawet do życia policję powstańczą, której zadaniem była ochrona ludności cywilnej przed ew. próbami wykorzystania sytuacji przez zwykłych kryminalistów.
Ciekawostką jest także to, że żołnierze, którzy przystąpili do konspiracji byli lepiej zaopatrzeni, niż ich koledzy pozostający w jednostkach niemieckich tak pod względem dostaw żywności, jak i wypłaty żołdu. Polscy skarbnicy działali nad wyraz sprawnie.
Pozostawała polityka, której nie sposób było ominąć.
Ona też okazała się dla przyszłych powstańców najbardziej kłopotliwa.
Panowało powszechne przekonanie, że Ententa bezwarunkowo zaakceptuje wybuch powstania w poznańskim, ponieważ będzie jej to na rękę w warunkach dyskutowania kapitulacji Prus.
Drugą wyznawaną powszechnie „oczywistością” było przyjście z pomocą rodaków z innych zaborów, szczególnie z Kongresówki, w której konstytuowała się już władza polska, a tej przecież scalenie dawnych ziem polskich nie mogło być obojętne.
Nadzieje zawiodły, ale tak wtedy rozumowano.
5 grudnia uznano Naczelną Radę Ludową za legalną władzę polską w zaborze pruskim, a dzień później ustalono jej skład. NRL opowiadała się za współpracą z Ententą i przebywającym w Paryżu Dmowskim jako tym, który dopilnować miał spraw byłego zaboru pruskiego na konferencji wersalskiej. Czas pokazał, że wywiązał się z tego zadania dobrze.
Niemcy z Berlina nie zasypiali gruszek w popiele. Mnożyły się prowokacje i antypolska propaganda.12 grudnia przechwycono niemiecką depeszę o treści:
Przesłać natychmiast 100 czerwonych plakatów „Żydowskie panowanie”. Adres: Becker Schelploh, Hotel Rzymski, Poznań.
Polacy odpowiadali odezwami do „kamratów – Niemców“ namawiając ich do porzucenia wojskowego obowiązku i powrotu do rodzinnych domów.
Od 3 grudnia w wielu oknach Poznania wisiały biało czerwone flagi. Zdarzały się jedynie pojedyncze próby ich usunięcia. W odróżnieniu od Polaków, Niemcy byli wewnętrznie rozbici, skłóceni, poszczególne jednostki wojskowe pod niemiecką komendą miały kłopoty z nawiązaniem ze sobą współpracy, który to stan umiejętnie podsycali Polacy pozostający póki co w ich składzie.
Czas pracował na korzyść Polaków.
26 grudnia 1918 roku w oczekiwaniu na przyjazd Paderewskiego, mieszkańcy Poznania powywieszali w oknach flagi tak polskie, jak i koalicyjne.
Komendant policji Blankertz zdobył się jedynie na próby zdejmowania flag koalicyjnych. Polskich ruszyć nie śmiał. Bardzo to znamienne.
Miasto tonęło we flagach, przechodnie powpinali w ubrania zrobione na różny sposób białe orły, na rynku orkiestra grała polskie pieśni – atmosfera wielkiego, polskiego święta.
Do Komendy Miasta zaczęli wydzwaniać niemieccy oficerowie grożąc rozlewem krwi, jeśli „polskie ekscesy” nie ustaną.
Straż Ludowa wysłała w miasto patrole upoważniając je do otwarcia ognia w razie niemieckiej prowokacji.
Tłumy waliły na dworzec, by przywitać wielkiego rodaka.
S. Rybka na chwilę przed przyjazdem pociągu otrzymał meldunek, że niemiecka Komenda Miasta zabroniła Paderewskiemu wjazdu do Poznania. Porucznik Rybka natychmiast wezwał żołnierzy i z takim wsparciem ruszył na dworzec.
Poznań „…przyjął Paderewskiego jak króla…” wspomina autor pamiętnika. Na dworcu też wielki pianista wygłosił swe pierwsze, patriotyczne przemówienie do Wielkopolan.
27 grudnia pod budynkiem teatru niemieckiego zebrali się niemieccy żołnierze. Któryś z ich oficerów przemawiał nawołując „do czynu”.
Napięcie rosło.
Na zebranie Rady Robotników i Żołnierzy nie przyszedł żaden z Niemców. Już nie mieli wątpliwości, stracili złudzenia.
Ok. godz. 16:00 Niemcy ruszyli. Oddział wojska śpiewając „Die Wacht am Rhein” pociągnął w stronę „Bazaru”, w którym mieszkał Paderewski zrywając po drodze polskie flagi i bijąc napotkanych Polaków.
Rybka otrzymał polecenie przemówienia niemieckim żołnierzom do rozsądku.
Zlecenie przyjął, ale z zastrzeżeniem: „ … tak mi się zdaje, że będziemy musieli deklamować prochem…”
Nie mylił się. Zanim dobiegł „Bazaru”, padły od strony niemieckiej strzały.
I tak to się zaczęło.
A w „terenie”?
Pod wieczór do odpoczywających po świątecznym obżarstwie ojca i dziadka przybiegł sąsiad z zawiadomieniem o wypadkach w Poznaniu.
Wtedy też miała miejsce scena, którą znam z ojcowych wspomnień, a która zrobiła na mnie większe wrażenie, niż wszystkie opowieści o moich wojowniczych przodkach. Ojciec nie widział w niej niczego szczególnego, dla niego to była „norma”.
Niestety, brak mi talentu, który pozwoliłby na jej właściwe opisanie w taki sposób, by oddać atmosferę. Aby ją wiarygodnie odegrać, potrzebna byłaby naprawdę wybitna aktorka.
Sąsiad wpadł do domu z okrzykiem : „ – Powstanie w Poznaniu!”. Dziadek poprosił go do pokoju.
A babcia?
Babcia nie odezwała się ani słowem. Poszła do kuchni… szykować prowiant na drogę.
Coś dodać? Po co?
Jej zachowanie dla mnie znaczyło więcej, niż tysiąc lekcji wychowania patriotycznego.Babcia Katarzyna, „przyszywana” Polka, de domo Duis.
Pamiętam opowieści ojca o walkach pod Rynarzewem, ataku na pociąg pancerny i wiele innych. Kiedy jednak myślę o udziale moich antenatów w powstaniu wielkopolskim, przede wszystkim przypomina mi się babcia.
Dlaczego?
Niestety, nie zdążyłem jej poznać. Umarła dwa lata przed moim urodzeniem. Nawet jej to czasem wypominam, gdy odwiedzam grób na jednym z gdyńskich cmentarzy.
Powstanie opisano dość rzetelnie już przed wojną. I już przed wojną był z nim pewien kłopot. Byli powstańcy z reguły byli bowiem nastawieni nieprzychylnie do Piłsudskiego. W czasie zamachu majowego to pułki poznańskie ruszyły na pomoc legalnemu rządowi. Nie dotarły do Warszawy przez strajk kolejowy zorganizowany przez przychylną marszałkowi PPS.
Piłsudski po zwycięstwie nie wykazał się wielkością ducha. Mścił się na tych żołnierzach do śmierci. Omijani w awansach, oddawani pod komendę „obcych” oficerów, niemile widziani na salonach władzy.
Skąd to się wzięło?
W największym skrócie: w styczniu 1919 roku Naczelna Rada Ludowa otrzymała odpowiedź na swój monit skierowany do rządu w Warszawie. Generał (tak napisano w dokumencie) Piłsudski oświadczał, iż nie ma mowy o przynajmniej oficjalnym poparciu powstania, gdyż zdaje się on na decyzje Ententy, a ta „uważa jeszcze granice zaboru Pruskiego za niezniesione”.
Wprawdzie dodawał coś mgliście o „podsunięciu wojska polskiego pod granice zaboru”, ale i tak odpowiedź odebrano z rozczarowaniem. Poznaniacy poczuli, że dla rządu w Warszawie są mniej ważni, niż inne części dawnej Polski.
Wspominałem już kiedyś o odmowie poparcia rządu warszawskiego dla delegacji Pomorzan na konferencję wersalską. Zabór pruski mógł poczuć się odepchnięty.
Mało tego. Stosunek Piłsudskiego do wielkopolskich powstańców i ich walki o ojczystą ziemię nie przeszkodził mu w wysłaniu do Poznania emisariusza w celu werbowania żołnierzy do… obrony Lwowa. I to w czasie, gdy powstanie jeszcze trwało.
Jeśli ktoś jeszcze dziwi się późniejszym ansom i urazom, to nie jestem mu wstanie tego wytłumaczyć.
Wielkopolska żołnierzy pod Lwów dała. Początkowo nie chciano o tym słyszeć, ale kiedy powstanie zdobyło co mogło i w lutym 1919 roku stanął między stronami rozejm, poszły pułki poznańskie na wschód bronić tym razem „tej prawdziwej Polski”.
Ale tę lekcję zapamiętali na długo. Mój ojciec, gdy mi o tym opowiadał był już bardzo wiekowy, a wciąż budziły się w nim emocje na jej wspomnienie.
Wiele dokumentów pozostałych po wielkopolskim powstaniu pokazuje, jak mrówczą pracę trzeba było wykonać, by zrobić to, co zrobione zostało.
Pracę mało atrakcyjną z punktu widzenia wychowanego na bohaterskich mitach młodego człowieka.
Komu bowiem zaimponują kwity ze spisami zdobytej broni, w których każdy egzemplarz był dokładnie opisany łącznie z numerem seryjnym. Po co, prawda? Spisy dostarczonej żywności, gdzie nie widniało tylko „masło”, ale zanotowano z jakiej mleczarni i w jakich dniach produkowane.
Nieprawdopodobna wręcz dla współczesnego odbiorcy biurokracja powstańcza nie jest czymś, co pobudzi wyobraźnię „prawdziwego patrioty”.
Mało kto za pierwszym razem uwierzy, że m.in. dzięki niej udało się zdobyć tyle i tak małym kosztem.
Powstanie wielkopolskie wyróżnia się bowiem nie tylko tym, że zwyciężyło, ale i wyjątkowo małymi stratami własnymi. A to dlatego, że przygotowane było niemal perfekcyjnie.
Jakieś to takie „niepolskie”, prawda?
I jeszcze na koniec jedno wspomnienie o ojcu.
Kiedy w latach 70. zaczęto wręczać byłym powstańcom ordery, a ZBOWiD częściej niż poprzednio uznawał łaskawie ich wkład w walkę o Polskę, ojciec miał kilka powodów do uśmiechu.
Jeden to nadanie wszystkim byłym powstańcom stopni oficerskich, a konkretnie stopnia podporucznika WP.
Mój ojciec, który w II RP skończył szkołę oficerską i dochrapał się dużo wyższego stopnia śmiał się, że w nagrodę za zasługi został zdegradowany.
Drugi to „genialny” pomysł jednego z działaczy ZBOWiD, który proponował przystrojenie byłych powstańców w mundury.
Ojciec, który całe powstanie paradował w niemieckim mundurze ze wspomnianymi biało czerwonymi naszywkami nie wierzył w powodzenie pomysłu.
- Takiego krawca, jak Grűnberg z Berlina to oni nie znajdą. Niemiecki mundur od innego krawca nie będzie dobrze leżał.
Staruszek nie rozumiał, dlaczego chcą go ubrać w mundur, którego nigdy nie nosił.
Ale to już zupełnie inna historia.
Jerzy Łukaszewski
Studio Opinii
_______________________
Jerzy Łukaszewski - jest z wykształcenia i pasji historykiem, Prowadzi grupkę pasjonatów historii po jej bezdrożach. W ramach Uniwersytetu Trzeciego Wieku prowadzi też zajęcia z bardzo posuniętymi w latach seniorami w Domu Opieki. Ma chyba najstarszą studentkę świata – 96 lat!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy