Ekipa kolorowego busa wyprawy "Busem przez Australię" dotarła już do Darwin. Wcześniej młodzi podróżnicy z Polski odwiedzili centrum kontynentu czyli święte miejsce Aborygenów, Uluru - jak piszą - symboliczny cel wyprawy. Po drodze spotykali się z niesamowitymi sytuacjami. Upał, bezkrestna pustka i cisza. Kwintesencja outbacku. Mimo to mają kontakt ze światem. Blog Busem przez Świat non-stop jest uaktualniany. Jak oni to robią w tych ekstremalnych temperaturach?
Powstały też kolejne dwa filmy ilustrujące podróżnicze przygody pasażerów jak się okazuje nie do zdarcia 25-letniego busa, z trasy po wschodnim wybrzeżu i obchodów Świąt Bożego Narodzenia w australijskim stylu.
Oto kilka fragmentów z wpisów Karola Lewandowskiego - szefa wyprawy z trasy poprzez Północne Terytorium m.in. o tym jak czwórka polskich studentów rozwiązala dylemat: wejść czy nie wejść na szczyt Uluru?
3 stycznia
Bardzo ciężko znosimy noce – w namiotach jest strasznie gorąco i ciężko się oddycha, w nocy budzimy się żeby się przewietrzyć i dotlenić. Pająki dalej skutecznie zniechęcają nas do spania pod gołym niebem ale planujemy przerobić lekko nasze namioty – wyciąć w ściankach otwory i wstawić tam moskitiery żeby był jakikolwiek przewiew.
Tym razem wstajemy jeszcze wcześniej – przed piątą – i udaje się zdążyć przed muchami – o tej porze chyba jeszcze śpią. Robimy na naszej kuchence kawę (btw. skoczyła nam się dziś kawa i została tylko kawa w ziarnach którą dostaliśmy w Sydney – jutro sprawdzimy czy da się ją zmielić w warunkach polowych i zrobić z niej zwykła kawę rozpuszczalną) i zwijamy obozowisko. Słońce wschodzi kilka chwil przed naszym odjazdem i od razu zaczyna roić się od wrednych much.
Dziś pierwszy raz od 3 dni łapiemy zasięg w komórkach. Tylko na chwilę, ale wystarczająco żeby sprawdzić sms i wrzucić wpisy z poprzednich dni. Potem znów tracimy zasięg.
Wreszcie po ponad tysiącu kilometrów dojeżdżamy do miejscowości w której są normalne sklepy a nawet market – Mount Isa, kolejna duża miejscowość znów za jakieś 1000km. Duża to może niezbyt odpowiednie określenie – Mount Isa jest mniejsza od Świdnicy i poza małym centrum ze sklepami i kopalnią srebra nic tam nie ma. (...)
Wieczorem przejeżdżamy granicę stanu i wjeżdżamy do Terytorium Północnego. Na nocleg zatrzymujemy się na kolejnym parkingu pośrodku niczego. W nocy jest tak gorąco, że kilka razy trzeba wstawać i wychodzić z namiotu żeby się ochłodzić.
4 stycznia
Jazda jest bardzo męcząca, droga jest jednostajna, na horyzoncie asfalt paruje tworząc fatamorgany, jest bardzo gorąco (od gorąca zepsuł nam się termometr..) a inne auta spotykamy bardzo rzadko (jeździ tu tak mało aut że jak jakieś się mijają to zawsze sobie machają). Całe szczęście mamy 3 kierowców i codziennie się zmieniamy – mamy rozpiskę dyżurów kierowcy, pilota oraz osób odpowiedzialnych w danym dniu za gotowanie i mycie naczyń. Mimo tego, że droga jest męcząca niesamowicie fascynuje nas outback i to jak jest tu dziko i spokojnie. Jest czas na to żeby odpocząć od cywilizacji, przemyśleć sobie wiele spraw i poczuć otaczającą nas naturę.
Po kolejnych kilku godzinach dojeżdżamy do skrzyżowania. To tu krzyżują się drogi z Townsville, Darwin i Alice Springs. Skręcamy na południe w kierunku Alice Springs i Uliuru.
5 stycznia
Pod wieczór wreszcie docieramy do Alice Springs, czyli jedynej większej miejscowości położonej w samym sercu Australii. Znajdujemy nawet supermarket i uzupełniamy zapasy wody i puszek ze spaghetti. Zatankowaliśmy też wszystkie zapasowe zbiorniki na paliwo (cena paliwa sporo droższa niż na wybrzeżu, bo diesel normalnie kosztował około 1,5$ a tu kosztuje ponad 2$ za litr – czyli prawie tak drogi jak w Polsce :P). Do Uluru mamy niecałe 500km więc jutro powinniśmy pokonać większość tej trasy a pojutrze cały dzień poświęcimy na zwiedzanie Uluru i okolic a później kierujemy się na Kings Canion (kolejne 400-500km) gdzie też spędzimy jeden dzień i wracamy powoli w górę Australii w kierunku Darwin.
Ciągle mamy dylemat czy powinniśmy wchodzić na Uluru. Z jednej strony jest to atrakcja turystyczna i do wspinaczki jest zrobiony nawet specjalny szlak z łańcuchami. Z drugiej strony jest to najświętsze miejsce Aborygenów i proszą oni żeby je uszanować i na górę nie wchodzić. Słyszeliśmy nawet wersję, że tych którzy religii Aborygenów nie uszanują spotykają potem różne nieszczęścia. Tylko skoro i te ziemie i park narodowy należy do Aborygenów (który kasują za wjazd 25$ od osoby!) i tak bardzo zależy im na tym żeby na górę nie wchodzić to dlaczego nie zrobią tam zakazu? Dodamy jeszcze, że na Uluru rocznie wchodzą setki tysięcy turystów z całego świata bo jest to najbardziej rozpoznawalny symbol Australii. No cóż, mamy jeszcze trochę czasu na zastanowienie, ale chyba obejście Uluru dookoła (około 10km) będzie wystarczająco satysfakcjonujące. Zobaczymy co zastaniemy na miejscu.
6 stycznia
10 kilometrów od naszego noclegu trafiamy na drogowskaz w kierunku kraterów po meteorytach. Wiele się nie namyślamy i skręcamy. Po chwili kończy się asfalt a zaczyna się szutrowa pomarańczowo-czerwona droga przez pustynie. Droga jest bardzo szeroka, kurzy się, jedziemy 30km/h a i tak musimy co chwila zwalniać i powoli przejeżdżać przez dziury i wyboje. Okolica wygląda jak z westernów i trochę przypomina nam dziki zachód – olbrzymi pustynny teren na którym wyrastają pojedyncze góry z płaskimi czubkami. Parkujemy pod kraterami. Kilka tysięcy lat temu spadły tu meteoryty zostawiając kratery które są widoczne do dziś. Ponoć Aborygeni byli naocznymi świadkami tego wydarzenia bo w ich języku te okolica ma coś wspólnego z ognistymi kulami spadającymi z nieba.
Teren dookoła nas jest kwintesencją outbacku. Nie ma tu żadnych aut, żadnych ludzi, asfaltu, znaków a do najbliższego śladu cywilizacji kilkaset kilometrów. Pomimo wczesnej pory postanawiamy zostać tu na cały dzień i noc, poczuć otaczający nas outback, odpocząć od podróży i trochę się wyciszyć. Zjeżdżamy z szutrowej drogi i wjeżdżamy w offroad. Powolnym tempem podjeżdżamy pod najbliższą górę i przed południem rozbijamy obozowisko – przy busie rozkładamy namioty, stolik i krzesła, na pobliskim drzewie wieszamy hamak i rozwieszamy 5-metrową plandekę żeby skryć się przed słońcem. Zapasów wody i jedzenia mamy tyle że możemy siedzieć tu nawet 2 tygodnie.
Każdy z nas samotnie wspina się na pobliską górę i siedzi tam co najmniej godzinę podziwiając widoki. A jest co podziwiać, panorama jest niesamowita a nasza góra wydaje się najwyższa w okolicy. Jak wzrokiem sięgnąć nie widać żadnej drogi ani miasta. Cały dzień spędzamy na odpoczywaniu, czytaniu książek i spacerach po okolicy.
Wieczorem rozpalamy ognisko i podziwiamy przepiękne gwiazdy.
7 stycznia
Po kilkuset kilometrach kiedy droga wjeżdża kawałeczek wyżej naszym oczom ukazuje się monumentalna góra Uluru królująca na horyzoncie. Mamy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów a już doskonale ją widać! Wjeżdżamy do parku narodowego Uluru i podjeżdżamy pod samą skałę. Jest dużo większa niż się spodziewaliśmy, tak olbrzymia że kiedy się pod nią stoi nie da się jej objąć wzrokiem.
Ciężko nam uwierzyć, że tu jesteśmy. Udało się, dotarliśmy do symbolicznego celu naszej wyprawy!
8 stycznia
Z samego rana ruszamy na Uluru – chcemy tam spędzić jak najwięcej czasu. Na śniadanie zatrzymujemy się na punkcie widokowym i jemy ekskluzywne suchary z konserwą i ręcznie (młotkiem) mieloną kawą.
Uluru, czyli największy monolit świata, ma obwód około 10km, prowadzi tam kilka krótkich szlaków i jeden długi dookoła całej góry. Początkowo planowaliśmy tak jak inni turyści wejść na szczyt góry, ale mieliśmy wątpliwości – jest to najświętsze miejsce Aborygenów i proszą oni żeby nie bezcześcić góry. Postanawiamy uszanować ich prośbę i rezygnujemy z wejścia na górę. Wybieramy za to 4-godzinny szlak dookoła Uluru. Ostrzeżenia informują, żeby nie wychodzić na szlak po godzinie 11:00 i kiedy temperatura przekracza 35 stopni. Uznajemy, że ostrzeżenia dotyczą emerytów i pomimo tego, że jest ponad 40 stopni i samo południe to ruszamy na szlak. Zabieramy po 3 litry wody i kapelusze i smarujemy się filtrem 50-ką.
Szlak prowadzi przy samej górze i dopiero idąc tym szlakiem, można zobaczyć jak olbrzymie jest Uluru. Co chwila przechodzimy obok jakiś jaskini, wąwozów i świętych miejsc w których odbywały się aborygeńskie rytuały.Wiele miejsc ma zakaz fotografowania – zostaną uwiecznione tylko w naszych głowach. Słońce góruje nad naszymi głowami i sprawia, że idzie się bardzo ciężko. Tym bardziej można poczuć potęgę Uluru.
9 stycznia
O 5:00 rano jak zwykle budzi nas budzik. Na zewnątrz jeszcze ciemno, budzik przełączony w tryb “drzemka” więc leżymy jeszcze w namiotach i dosypiamy ostatnie 10 minut zanim wstaniemy. W pewnym momencie słyszymy ciche kroki. Bezszelestnie podnosimy się żeby wyjrzeć przez moskitierę i zamieramy w bezruchu. Pięć dzikich psów dingo przechodzi przez nasz obóz dosłownie centymetry od naszych namiotów. Obwąchują nasze krzesła i naczynia, zatrzymują się jak nasłuchując czegoś, a potem równie cicho odchodzą. Kiedy wyskakujemy z namiotów uzbrojeni we wszystko co było pod ręką nie ma już po nich śladu. Zastanawiamy się ile dzikich zwierząt musiało przechodzić przez nasz obóz kiedy śpimy (może nawet dzikie wielbłądy, których ponoć tutaj bardzo dużo).
Dingo to australijskie dzikie psy, które w grupie potrafią być bardzo groźne, szczególnie jeśli są głodne. Dingo są szkodnikami, które potrafią dla zabawy zagryźć kilkadziesiąt owiec w jedną noc. Został tu z ich powodu nawet zbudowany najdłuższy na świecie płot, “płot na dingo” który ciągnie się przez pół kontynentu i odgradza pastwiska owiec.
Ruszamy w kierunku Kings Canion, oddalonego od Uluru jakieś 400 km na północny-wschód. Zatrzymujemy się na punkcie widokowym nad wielkim wyschniętym jeziorem, gdzie nabieramy do butelek czerwony piasek do pamiątkowych fiolek z Australii.
Przy drodze widzimy białą terenówkę z otwartym silnikiem i kilku Aborygenów machających przy drodze. Wszystkie auta przed nami ich mijają ale my postanawiamy się zatrzymać i zapytać o co chodzi. Okazuje się, że w 5-osobowym aucie jest kilkanaście osób. Po angielsku mówi tylko jedna młoda Aborygenka. Tłumaczy nam, że wiozą chore dzieci z wioski położonej na pustyni do szpitala przy Kings Canion Resort i skończyło im się paliwo. Zaglądamy do auta, z tyłu siedzi starsza Aborygenka i co najmniej dziesiątka dzieci, większość półnagich albo w starych porozciąganych koszulkach, niektóre płaczą, inne wyglądają z zainteresowaniem przez okna pokazując palcem naszego busa. Proponujemy, że zadzwonimy na pogotowie albo na policję żeby przyjechali im pomóc. Proszą, żeby tego nie robić – auto jest bez przeglądu a nikt z nich nie ma prawa jazdy i mieliby same problemy. Potrzebują tylko paliwa, żeby dojechać do Kings Canion. Do szpitala jakieś 50km więc potrzebują jakieś 5 litrów diesla. Zgadzamy się im pomóc i wlewamy im jakieś 5-10 litrów paliwa. Ściskają nas, chóralnie mówią “thank you” i machając odjeżdżają. Godzinę później mijamy ich auto zaparkowane pod kliniką.
Do Kings Canion, który jest nazywany australijskim Wielkim Kanionem, dojeżdżamy po południu – jest już za gorąco żeby ruszać na główny szlak, więc z tym będziemy musieli zaczekać do jutrzejszego ranka. Dziś wybieramy krótszy szlak który wiedzie dołem kanionu. Pomimo tego, że jesteśmy na środku pustyni, na dnie kanionu rosną drzewa a nawet palmy. Szlak jest krótki (2km) i jest tylko przedsmakiem tego co zobaczmy jutro.
Jedziemy 20km na północ na punkt widokowy, który znaleźliśmy na mapie. Ostatnie 10km wiedzie przez szutrową pofałdowaną drogę. Wjeżdżamy na szczyt i parkujemy busa. Pamiętacie Króla Lwa i lwią skałę z której roztaczał się widok na sawannę? Gdyby zamiast kangurów i wielbłądów biegały tu żyrafy i zebry to widok byłby identyczny!
Stoimy na krawędzi skały i obserwujemy przepiękny zachód nad sawanną. Postanawiamy, że zostaniemy tu na noc.
Całość i dalszy ciag na Busem przez Świat
Całość i dalszy ciag na Busem przez Świat
Dwa kolejne filmy z wyprawy Mennica Wrocławska Busem przez Australię
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy