Szef wyprawy Mennica Wrocławska - Australia Trip, Karol Lewandowski tak opisuje dni podróży w okresie przedświatecznym i same Święta Bożego Narodzenia w Cairns.
13 grudnia
Kierujemy się 50km na północ, do Emerald Beach, które Basia - nasza "australijska babcia" poleciła nam jako miejsce w którym wreszcie staniemy twarzą w twarz z australijskimi kangurami. Uzbrajamy się w aparaty i kamery i ruszamy na cypel. Niestety ani na cyplu ani na plaży nie widać kangurów. Obchodzimy wszystko dookoła ale kangurów ani śladu.
Zrezygnowani wracamy do auta inną drogą, przez mały lasek. Nagle coś wielki
ego śmiga nam przed oczami. Stajemy jak wryci a potem podchodzimy bliżej. Pod drzewami, skryte przed upalnym słońcem siedzi stadko kangurów. Kiedy do nich podchodzimy wszystkie się podnoszą i patrzą na nas nieufnie dalej przeżuwając trawę. Niektóre są mniejsze, inne większe, trafia się nawet kilka kangurzyc w młodymi w torbach. Zrywamy trawę i próbujemy podejść jeszcze bliżej ale kangury jeden po drugim zaczynają skocznie uciekać. Przechadzamy się dalej i co chwila pod drzewami spotykamy kolejne kangury.Usatysfakcjonowani po naszym fotograficznym polowaniu odznaczamy kangury na naszej liście (do “ustrzelenia” zostały jeszcze misie koala, wombaty, dziobaki, kolczatki, dzikie wielbłądy, strusie emu i diabły tasmańskie) i ruszamy dalej na północ w kierunku miejsca o którym opowiadało nam bardzo wiele osób – Nimbin, stolicy hipisów.
Czujemy się tu jak w zupełnie innym świecie – wszystkie domy są kolorowe, często tęczowe, na ścianach pełno malunków, na chodnikach aborygeńskie rysunki a po ulicach snują się dziwacznie poubierani hipisi z długimi włosami albo dredami, spotykamy też sporo Aborygenów. Cała miejscowość jest mieszanką starych budynków z westernu z hipisowskim klimatem. Z jednego z budynków wystaje “wbity” kolorowy busik T1 .
Pod jednym ze sklepów z rękodziełami podchodzi do nas stary hipis i zaprasza żebyśmy zostali jeszcze trochę bo w tym miejscu zaraz zacznie się coś w rodzaju koncertu ulicznego - na razie stoją tam tylko dwa wielkie bębny. Obchodzimy całą miejscowość dookoła i wracamy w miejsce koncertu. Siadamy na ziemi a ze wszystkich stron powoli zaczynają schodzić się bębniarze i tworzyć wielki krąg. W końcu dołącza do nich nasz stary hipis, siada przy bębnach i zaczyna wybijać rytm. Wszyscy pozostali wsłuchują się i powoli dołączają a cała ulica zaczyna dudnić od dźwięku kilkunastu bębnów. W kilka chwil, nie wiadomo skąd zaczynają pojawiać się hipisi, jakby zahipnotyzowani muzyką z kręgu. Część z nich siada koło nas a inni zaczynają tańczyć na ulicy, na chodnikach, wszędzie. Okolica powoli sie wypełnia a muzyka tworzy niesamowity klimat. Ludzie poubierani są przedziwnie, niektórzy w luźnych szatach w kolorach ziemi, inni w koszulach w kolorach tęczy, trafia się nawet jeden w długich włosach i samej krótkiej sukience zrobionej ze niewielkiej szmatki. Bębniarze powoli przyspieszają tempo, niektórzy grają z zamkniętymi oczami, inni bujają się jak w transie.
14 grudnia
Rano budzi nas gorące słońce – już o 6:00 rano nie da się wytrzymać w namiotach. Zwijamy się szybko i jedziemy na śniadanie na Bayron Bay – najbardziej wysunięty na wschód kawałek Australii...
Jedziemy dalej w kierunku Surfers Paradise i co chwila zatrzymujemy się na kolejnej pięknej plaży. Wskakujemy do wody, chłodzimy się i ruszamy dalej. I tak praktycznie co godzinę bo po pierwsze jest około 40 stopni i w busie bez klimy ciężko wytrzymać a po drugie plaże są tak bajeczne że grzechem byłoby się na nich nie zatrzymywać choć na pół godziny. A przy każdej plaży, jak przystało na Surfers Paradise, roi się od surferów którzy śmigają po falach.
Opuszczamy stan New South Wales i wjeżdżamy do Queensland.
Od wczoraj Olę pobolewał ząb ale dzisiaj sytuacja robi się coraz gorsza. W końcu sytuacja robi się na tyle poważna że najpierw szukamy dentysty (jest weekend więc wszystko zamknięte) a potem wbijamy w GPSa nawet pogotowie. Podjeżdżamy pod szpital ale okazuje się że.. został przeniesiony. Już mamy odjeżdżać ale po drugie stronie zauważamy dentystę. Okazuje się że otwarty. Dentystka jest Azjatką i ciężko się z nią dogadać ale udaje nam się załapać na wizytę bez zapowiedzi. Po zrobieniu prześwietlenia (w gabinecie bez wstawania z fotela – w Polsce czegoś takiego nie widzieliśmy) okazuje się, że problemem jest infekcja w zębie który był leczony kanałowo. Dostajemy wór leków przeciwbólowych i antybiotyki, jeśli w ciągu tygodnia sytuacja się nie poprawi to zęba trzeba będzie wyrwać. Musimy rozwiązać ten problem w ciągu najbliższych 2 tygodni – jak wyjedziemy w outback to będziemy zdani tylko na siebie i zęba trzeba będzie wyrywać w warunkach polowych.
Wieczorem dojeżdżamy do Brisbane i jedziemy na punkt widokowy z którego podziwiamy panoramę rozświetlonego miasta i burze z piorunami nad miastem. Do Brisbane zostaliśmy zaproszeni przez Julię która prowadzi bloga www.whereisjuli.com na którym opisała swoją wyprawę dookoła świata na koniec której na stałe wylądowała w Australii, gdzie odnalazła swoje miejsce na ziemi i swoją drugą połówkę, Sama.
15 grudnia
Razem z Julią , Samem i Kasią jedziemy na zwiedzanie Brisbane. To co nas zachwyca w tym mieście pełnym szklanych wieżowców to miejska plaża – w samym centrum miasta został wybudowany darmowy basen, z plażą i palmami. Pełno tu ludzi szukających ukojenia w ten upalny dzień, więc my też wskakujemy do wody. W Brisbane widać że święta zbliżają się wielkimi krokami. Dziwacznie wygląda olbrzymia choinka w 40-stopniowym upale, szopka i świąteczne figurki na ulicach, czy świąteczne melodie rozbrzmiewające na każdym kroku. Jak widać Australijczykom brak śniegu nie przeszkadza w przeżywaniu świąt, nawet na auta zakładają rogi reniferów a na palmach często wiszą prezenty .
Przed wyjazdem (z Brisbane) robimy jeszcze pranie i po zmroku ruszamy dalej na północ. Normalnie o tej porze ciężko byłoby znaleźć miejsce na nocleg na dziko ale mamy świetną australijską aplikację – WikiCamps, która jest ciągle aktualizowaną bazą darmowych (i nie tylko) miejsc kempingowych. Każdy punkt ma komentarze, informację o dostępności wody, popularności miejsca, wizytach policji i wielu innych. Jak na razie sprawdza się bardzo dobrze.
Po 22:00 wjeżdżamy mostem na wyspę Bribie Island i rozbijamy się pod plażą z namiotami, stolikiem i krzesłami kempingowymi (śpimy w namiotach a nie w busie bo namioty są szczelne a bus ma pełno otworów przez które bez problemu mogą w nocy wejść jadowite pająki i węże). Godzinę później podjeżdża do nas policja i mówi, że kempingowanie tutaj jest nielegalne. Tłumaczymy, że jesteśmy w bardzo długiej podróży i zastała nas noc więc musieliśmy się zatrzymać do świtu. Policjanci mówią, że nie ma problemu, możemy zostać na jedną noc, mamy tylko po sobie posprzątać. Życzą nam powodzenia i odjeżdżają.
16 grudnia
Wczoraj kiedy wyjeżdżaliśmy z Brisbane dostaliśmy od Sama australijską tablicę rejestracyjną – idealną do naszej kolekcji na ścianach wewnątrz busa – dzięki Sam!
Na śniadanie jemy sałatkę owocową z owoców, które dostaliśmy wczoraj od Kasi, i konserwę z chlebem tostowym który jest tu najtańszy (2$ za bochenek). Po śniadaniu zbieramy się i jedziemy w kierunku Glass House Mountains. Góry te wyglądają trochę jak zalesiona wersja amerykańskiej Doliny Monumentów. Niedaleko Glass Mountains trafiamy pod wodospady w środku buszu. Skaczemy ze skał do wody i pływamy pod wodospadami, pod dordze spotykamy młodych Australijczyków, którzy przestrzegają nas żeby patrzeć pod nogi bo przed chwilą spotkali ogromnego jadowitego węża, my całe szczęście na niego nie trafiamy.
Daniel od kilku dni nie mógł się powstrzymać od zagrania w Australijskiej loterii. Dziś w końcu nie wytrzymał, kupił los za 3$ i cały szczęśliwy oznajmił nam że wygrał. Wprawdzie tylko 12$ ale zawsze coś
Wieczorem dojeżdżamy pod Rainbow Beach i rozbijamy się przy plaży. Niestety pod wieczór zaczęło się chmurzyć i w nocy rozpętuje się prawdziwa ulewa, która rzuca namiotami na wszystkie strony.17 grudnia
Rano okazuje się, że ulewa była tak duża, że wszystkie garnki które stały na stole są pełne deszczówki po brzegi! Całe szczęście namioty zdały test wodoodporności i w środku jest sucho. Zwijamy się przed 7:00 rano zanim ranger przyjedzie na kontrolę okolicy i przyczepi się do tego że nocujemy na dziko.
Rainbow Beach słynie z wielokolorowych klifów, które są ponoć bardzo fotogeniczne. Niestety nie dane nam jest zrobić zdjęć bo trwa akurat przypływ i plaża została całkowicie zalana – nie da się dojść do klifu.
Po drodze trafiamy na niecodzienny widok. Pod lasem stoi olbrzymie drzewo na którym zamiast owoców wiszą.. buty. Kilkadziesiąt par butów pozawieszanych na całych gałęziach. Widok ten od razu kojarzy nam się z filmem “Big Fish”, ciekawi jesteśmy jaka historia i symbolika kryje się za tym osobliwym drzewem?
Cały dzień spędzamy w drodze, żeby nadrobić trochę kilometrów – minął już 3-ci tydzień wyprawy a przed nami jeszcze ponad 22.000 km. Przeciętnie dziennie jesteśmy w stanie zrobić maksymalnie około 400km wstając przed 7:00 i jadąc do 18:00 kiedy trzeba już zacząć szukać miejsca na nocleg (słońce zachodzi około 20:00, im dalej na północ tym dni są krótsze – zbliżamy się do równika). Bus jedzie maksymalnie 80km/h, spalania wychodzi nam trochę ponad 10 litrów. Średnia prędkość podróży razem z postojami wychodzi nam jakieś 40km/h. Stan dróg jest jak na razie bardzo dobry ale drogi są kręte, dużo górek i podjazdów, no i trzeba ciągle zwalniać przy znakach “uwaga kangury”.
18 grudnia
W nocy zostajemy zbudzeni przez hałas przewracanych naczyń. Coś jest w naszym obozowisku! Nasłuchujemy i wytężamy wzrok przez moskitiery w namiotach. Nasłuchaliśmy się trochę opowieści o krokodylach zjadających turystów śpiących w namiotach więc szykujemy się na najgorsze. Kiedy wzrok przyzwyczaja się do mroku zauważamy że przez obozowisko co chwila przymyka coś sporo mniejszego i dużo szybszego niż krokodyle. Może psy dingo? Włączmy halogen i przyłapujemy na gorącym uczynku dwie zdziwione wielgachne wiewiórki (wielkości kota, może to oposy?) które na widok jasnego światła najpierw nieruchomieją a potem wskakują na pobliskie drzewa i znikają.
Po południu wjeżdżamy w teren pełen kangurów. Co chwile na poboczu widzimy stadka kangurów, które wpatrują się w przejeżdżające auta. Na drodze też można je spotkać, niestety trochę mniej radosne – roi sie tu od kangurów potrąconych przez auta, z tego co słyszeliśmy dosłownie same wskakują pod koła.
Z powodów osobistych Tomasz musiał zrezygnować z wyprawy i został odwieziony do najbliższego dużego miasta z lotniskiem.
19 grudnia
Po drodze pierwszy raz w Australii spotykamy się z autostopem – w ramach podróżniczej solidarności zabieramy 2 podróżniczki z Holandii, Irinę i Marlen, które podróżują przez Australię od kilku miesięcy. Autostop zdecydowanie nie jest tu popularną formą transportu skoro przez 3 tygodnie trafiliśmy na niego pierwszy raz, ale dziewczyny twierdzą, że nie mają problemu z transportem.
Po południu dojeżdżamy do Airlie Beach, jednej z najpopularniejszych nadmorskich miejscowości w Australii. Zostaliśmy tu zaproszeni przez Karolinę, która mieszka i pracuje tu już od 3 lat. Dowiadujemy się od nich czegoś czego nie powiedział nam nikt wcześniej – koszt otrzymania w Australii pobytu stałego to 12.000$! Jesteśmy zaskoczeni bo rozmawialiśmy z wieloma osobami o pobycie stałym i nikt nie wspomniał o jakichkolwiek kosztach.
Airlie Beach to bardzo niewielka miejscowość, coś w stylu australijskich Międzyzdroji. Piękne plaże, palmy, dużo uroczych sklepików i nadmorskich atrakcji w postaci barów z bilardem czy minikasyna. Pamiętając nasze dobre doświadczenia w Las Vegas bierzemy po dolarze i idziemy zagrać na maszynach. Oczywiście zabawa szybko się kończy ale zaczynamy wierzyć że Daniel jest największym szczęściarzem wśród podróżników – kilka dni temu wygrał na loterii a dzisiaj znalazł w kasynie na ziemi 20$!
20 grudnia
Rano zostajemy obudzeni przez piękne zapachy – Łukasz i Karolina przygotowali na tarasie pyszne śniadanie. Siadamy z widokiem na palmy i ocean i zajadamy się pięknie przyrządzonymi tostami z boczkiem, jajkami w koszulkach i warzywami – Łukasz jest tutejszym szefem kuchni więc nawet z tak prostego śniadania potrafi zrobić dzieło sztuki.
Plaże w Airlie aż zachęcaja do kąpieli – piękny piasek, palmy, tropikalna pogoda i czysta woda. Jednak nie można się tej pokusie poddać, a przynajmniej nie o tej porze roku. Dlaczego? przestrzegają o tym wszechobecne tablice informacyjne “Uwaga meduzy”. W wodzie roi się od meduz, w tym najbardziej niebezpiecznych “box jellyfish”, które potrafią śmiertelnie poparzyć. Często zdarza się że poparzona osoba zostaje sparaliżowana na kilka godzin i po prostu się topi. Na wypadek mniejszych poparzeń przy każdej tablicy informacyjnej stoi butelka.. octu, który ponoć bardzo pomaga.
Czyli w tak pięknych okolicznościach nici z kąpieli? Gdzie tam. W samym środku miasteczka została zbudowana laguna – sztuczna plaża z palmami i basenem wolnym od meduz, za to z kilkoma ratownikami. Kilka godzin spędzamy na plażowaniu i zwiedzaniu tego uroczego nadmorskiego miasteczka razem z Karoliną.
Czy w Australii, bez śniegu, w środku lata i w krótkich spodenkach czuć święta? Niestety nie, i nie pomagają w tym choinki w sklepach czy mikołaje w centrach handlowych. Ale w Airlie choć przez chwilę udało nam się wczuć w świąteczny klimat – razem z Karoliną i Łukaszem ubieraliśmy choinkę . Wprawdzie na balkonie z widokiem na palmy, ale kolędy brzmiące w tle i atmosfera panująca przy wieszaniu bombek z mikołajowymi czapkami na głowie pozwoliły nam choć przez chwilę poczuć że już za kilka dni święta – dzięki Karolina!
Przed wyjazdem przypadkiem zostajemy zaproszeni na lekcję gry na aborygeńskim instrumencie didgeridoo (w wielkim uproszczeniu, jest to długa “trąba” z eukaliptusa). Gra na tym instrumencie brzmi bardzo imponująco i egzotycznie, wiele dźwięków naśladuje australijską faunę, na przykład psy dingo czy ptaki. Dostajemy kilka wskazówek i instrukcji, każdy wybiera sobie jedno didgeridoo i zaczynamy. Głównym problemem jest odpowiednie dmuchanie z wibracjami ust no i jednoczesne oddychanie. Kiedy prowadzący lekcję rozpoczyna grę i każe nam się dołączyć wydaje nam się że faktycznie idzie nam całkiem nieźle. Ale kiedy lekcja się kończy i próbujemy sami zagrać mały koncert okazuje się że już tak dobrze nam nie wychodzi. Tak czy siak jesteśmy zadowoleni bo wreszcie wiemy na czym to polega i będziemy mieli kilka miesięcy na doskonalenie naszych zdolności na didgeridoo które kupiliśmy do busa (za 15$ – ponoć made in australia i wogóle ręcznie dziergane przez Aborygena.
Żegnamy się z naszymi gospodarzami i ruszamy dalej na północ, w kierunku Cairns do którego zostało nam jeszcze 600km czyli 2 dni jazdy.
Na nocleg trafiamy w bardzo dziwne miejsce...dojeżdżamy do wielkiej łąki przy rzece i znaku “camping”. Troche uspokaja nas fakt, że stoi tu kilka kamperów, w których najwidoczniej ktoś śpi.
Rozbijamy obozowisko, robimy kolację – makaron z zupek chińskich z dodatkiem tuńczyka z puszki i pomidorów (także z puszki) i kładziemy się spać. Godzinę później budzi nas dźwięk czegoś dużego przesuwającego się po obozowisku i ocierającego o namioty. Krokodyl! Początkowo zamieramy nieruchomo, nie wiedząc jak zareagować.
Po chwili chwytamy latarki i wyskakujemy z namiotów z tym co było pod ręką – butem, karimatą czy butelką wody – czyli z profesjonalną bronią na krokodyla.
Nerwowo rozświetlamy wszystko dookoła. Pusto. Czyżby nam się przesłyszało? Wyobraźnia napompowana opowieściami i krokodylach płata nam już figle? I to wszystkim na raz? A może faktycznie coś tu było ale uciekło?
21 grudnia
Jak to zwykle bywa w ciągu dnia miejsce w którym nocowaliśmy nie wygląda już tak strasznie, choć dopiero teraz zauważamy 10 metrów od naszego obozowiska olbrzymie mokradła wyglądające jak te z filmu “Krokodyl Dundee”. Kiedy jemy śniadanie z konserwy “SPAM” i chleba tostowego grillowanego na patelni zjeżdżają się lokalne dzieciaki na motorach i kładach i zaczynają popisywać się skacząc i kręcąc bączki. Zabawa się kończy kiedy jeden z nich wyskakuje na motorze na małej górce i ląduje po kilku koziołkach bez motoru i bez kasku który poleciał kawałek dalej. Momentalnie misja ratunkowa zabiera go kładem do osady i wszystkie dzieciaki znikają.
Po drodze zajeżdżamy na punkt widokowy na Townsville, który polecił nam Łukasz z KangurTour (z Łukaszem poznaliśmy się za pośrednictwem facebooka kilka miesięcy przed wyprawą i od tego czasu jesteśmy z nim w kontakcie – Łukasz jest po geografii pracuje w australijskiej turystyce więc jest dla nas skarbnicą wiedzy i wskazówek dotyczących naszej wyprawy). Z punktu widokowego rozpościera się zapierający dech w piersiach widok na miasto i na wybrzeże usłane dzikimi plażami oraz góry schodzące do morza. Przez najbliższe dni tak właśnie będzie wyglądała nasza droga na północ.
Dalej na północ zatrzymujemy się w miejscowości Tully, która słynie z tego, że jest najbardziej deszczowym miastem Australii. Żeby pokazać jak bardzo deszczowym w środku miasta postawiono olbrzymi, 8-metrowy kalosz, którego wysokość odzwierciedla największe opady w historii tego miasteczka. Do kalosza można wejść i schodkami dostać się na szczyt, po drodze podziwiając stare zdjęcia pokazujące miasto w czasie powodzi – łódki pływające po ulicach, czy ludzi łowiących ryby z okien.
W ogóle Australijczycy mają zamiłowanie do dużych, lekko kiczowatych pomników. Widzieliśmy juz wielkiego kalosza, olbrzymiego banana, mango, kraba czy merlina. A ponoć jest tego dużo więcej. Znacie jakieś inne australijskie pomniki?
Co jakiś czas przy drodze widujemy napis “stop for free reviver”. W końcu z ciekawości za trzymujemy się i na parkingu podjeżdżamy pod budkę “driver reviver” (czyt. “drajwa rewajwa” ) i pytamy o co chodzi. Okazuje się, że jest to rządowy program zapobiegający wypadkom na drogach z powodu zmęczenia kierowców. W każdym takim punkcie można dostać darmową kawę, herbatę, ciastka a nawet lody czy owoce. Jak dla nas genialny sposób żeby zachęcić kierowców do robienia sobie przerw. W budce pracuje urocza para dziadków, z ktorymi ucinamy sobie pogawędkę o Australii, darmowych kawach i krokodylach. Wjechaliśmy właśnie w tereny na których występują te olbrzymie gady. Na pytanie gdzie można tu trafić na krokodyla dostajemy dosadną odpowiedź “every-bloody-where” i opowieść o rodzince z mały dziećmi i psem, która kąpała się w morzu przy okolicznej plaży i była świadkiem jak w słonej wodzie krokodyl porwał 40-kilowego psa i zniknął tak samo szybko jak się pojawił.
Początkowo myślimy sobie “pewnie kolejna legenda miejska” ale znaki “uwaga krokodyle” przy mijanych przez nas rzeczkach dają nam trochę do myślenia.
22 grudnia
Po przejechaniu rano ostatnich 100km dojeżdżamy wreszcie do Cairns, najdalej wysuniętej na północ miejscowości na naszej trasie na wschodnim wybrzeżu – stąd wracamy kawałek w dół i skręcamy na zachód aż do drugiego końca kontynentu (Darwin). Cairns jest położone w najbardziej tropikalnej części Australii i dodatkowo nad samą Wielką Rafą Koralową.
W umówionym miejscu spotykamy się z Łukaszem, naszym znajomym z Cairns i jedziemy do domu który dostajemy pod opiekę i w którym będziemy mieszkać przez najbliższy tydzień. O co chodzi? Nie mieliśmy się gdzie podziać na święta i znajomy Łukasza, Tomek, który na święta wyleciał z rodziną do USA, zrobił nam prezent świąteczny i zaproponował, że zostawi nam do dyspozycji swój dom w zamian za pokoszenie trawników, pozbieranie liści palmowych i kokosów i jakieś drobne prace przy autach. Taka propozycja nie trafia się codziennie więc oczywiście przyjęliśmy ją z pocałowaniem w rękę.
Początkowo nie wiemy co ze sobą zrobić – warunki różnią się trochę od tych które mamy na codzień w busie – każdy ma swój pokój, w każdym pokoju klima i wiatrak pod sufitem, dwie łazienki, wielka lodówka i równie wielki telewizor – żyć nie umierać, nie mogliśmy lepiej trafić, szczególnie że w Cairns mało że jest gorąco to jeszcze tropikalny klimat uderza nas niezła wilgotnością.
Wieczorem zostajemy zaproszeni przez Łukasza i Magdę na kolację. Na stół wjeżdża cudnie wyglądający (i jak się chwilę później okazało także cudnie smakujący) makaron z krewetkami i dowiadujemy się, że Magda jest blogerką kulinarną która opisuje bardzo ciekawą dietę – www.zdrowiejzSCD.blog.pl – gorąco polecamy odwiedziny!
Z samego rana przyjeżdża po nas Łukasz i jedziemy na kokosową działkę gdzie mamy popracować w zamian za dom, który dostaliśmy pod opiekę na święta. Na miejscu okazuje się że palm jest trochę więcej niż się spodziewaliśmy, bo ponad setkę, a działka jest tak długa że jeździmy po niej samochodem. No cóż, przynajmniej zasmakujemy pracy w tropikach. Stawiamy przyczepkę przy pierwszych palmach, zakładamy rękawice i zbieramy suche liście i kokosy ważące po kilka kg, co chwila spoglądając w górę i uważając żeby nie dostać takim kokosem w głowę . Po 2-3 palmach przyczepka się zapełnia i jedziemy 15 minut na wysypisko gdzie opróżniamy przyczepkę.
Próbujemy otworzyć kilka kokosów prosto z palmy, ale okazuje się, że nie obejdzie się bez siekiery albo innego narzędzia. W końcu, z pomocą łoma, otwieramy kokosa. Spodziewaliśmy się trochę bardziej szałowego smaku, no ale własnoręcznie zerwany i otwarty więc i tak smakuje całkiem nieźle.
Na północy Australii trwa pora deszczowa, więc co chwilę pada deszcz, utrudniając nam odrobinę pracę. Choć z drugiej strony, jest tak gorąco, że taka ochłoda może nie jest najgorszym pomysłem. Po ponad 5 godzinach pracy stwierdzamy, że na dzisiaj starczy i wracamy do domu.
Po południu jedziemy z Łukaszem na zwiedzanie Cairns i lądujemy w miejskiej lagunie, czyli w wypasionym basenie z plażą w środku miasta. Kiedy się ściemnia jesteśmy świadkami niesamowitego zjawiska. Na niebie tworzy się coś w rodzaju tunelu z tysięcy olbrzymich nietoperzy, nazywanych tutaj “latającymi lisami”. Stado wydaje się nie kończyć, a wszystkie nietoperze lecą tym samym szlakiem, w kierunku okolicznych wysp. Przez pół godziny stoimy oniemiali z wrażenia, nie mogąc się nadziwić niekończącej się liczbie nietoperzy.
24 grudnia
Po południu jedziemy do Magdy i Łukasza na wigilię.
W Australii ciężko jest poczuć świąteczny klimat. Wprawdzie w centrach miast i w sklepach pełno ubranych choinek, w marketach z głośników lecą kolędy, po ulicach chodzą mikołaje a domy są przyozdobione światełkami i sztucznymi reniferami ale brakuje śniegu i 40-stopniowy upał sprawia, że podświadomie człowiek nie może uwierzyć, że jest środek grudnia. Choinki stoją pod palmami, mikołaje mają krótkie spodenki a kolędy słyszane podczas pływania w lazurowej lagunie brzmią trochę irracjonalnie.
Większość Australijczyków nie obchodzi Wigilii, nikt nie robi wielkiej kolacji z 12 potraw ani nie chodzi na pasterkę. Obchodzą tylko pierwszy dzień świąt, ale bardzo często idą wtedy na obiad do restauracji, do fastfoodu albo na pizzę. Za to bardzo dużą atrakcją jest drugi dzień świąt zwany “boxing day”, czyli olbrzymie wyprzedaże we wszystkich sklepach. Dzikie tłumy od bladego świtu wyczekują pod sklepami a następnie wyszarpują sobie przecenione towary. Ot, taka zabawa w świątecznym klimacie.
Dlatego, żeby choć trochę poczuć święta postanawiamy że pizza na Wigilię będzie za mało świąteczna i ostatecznie przerzucamy się na barszcz z krokietami. Głównym punktem Wigilii są prezenty – każdy z nas wylosował kilka dni temu jedną osobę i miał kupić jej prezent do 5$. Dostajemy więc różowe skrzydełka do pływania w kształcie słoni, chińską tarcze do rzutek, wełniane skarpety czy rurkę do nurkowania. A zamiast tradycyjnego wyjścia na pasterkę idziemy na spacer na plaże. Oczywiście nie mogło obejść się bez bałwana, tylko że tym razem zrobionego z piasku
25 grudnia
Kiedy rano budzą nas kukabary (to te ptaki, które brzmią jak małpy) i słońce wpadające przez okna całkowicie nie pamiętamy, że dzisiaj pierwszy dzień świąt. Razem z Łukaszem i Magdą jedziemy na świąteczną wycieczkę w okolice Cairns. Odwiedzamy Kurandę – miasto w tropikach z zabytkowym dworcem i urokliwymi sklepikami, idziemy na “walk” przez tropikalny busz i nad wielki imponujący wodospad a na koniec jedziemy na kąpiele w jeziorku utworzonym w kraterze wulkanu.
O tym, że dziś pierwszy dzień świąt przypominają nam tylko pozamykane sklepy i nieczynne restauracje, jest to jeden z niewielu dni w Australii kiedy dosłownie wszystko jest pozamykane.
Wieczorem prosto z naszego busa łączymy się na skype z TVP i opowiadamy o tym jak wyglądają święta w Australii.
To tylko fragmenty z wpisów Karola na stronie wyprawy. Całość ze zdjęciami na: Busem przez Świat . Można tam też zobaczyć aktualną pozycję busa dzięki zainstalowanej aplikacj GPS.
Powstał tez pierwszy wyprawowy reportaż filmowy:
Nasze bumerangowe relacje zob. pod tagiem: Busem przez Świat .
Bumerang Polski jest patronem medialnym wyprawy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy