Referendum w sprawie odwołania prezydent Warszawy
Hanny Gronkiewicz-Waltz oficjalnie nieważne. Jak podaje komisja wyborcza,
frekwencja wyniosła 25,66 proc. Progiem ważności referendum było 29,1 proc.
Zbiórka podpisów pod wnioskiem o referendum rozpoczęła się 23 maja. Inicjatorom - Warszawskiej Wspólnocie Samorządowej z burmistrzem Ursynowa Piotrem Guziałem na czele - udało się zebrać 224 tys. 97 podpisów; prawidłowo złożonych było 166 tys. 726 z nich (wymagane minimum wynosiło 133 tys. 756 podpisów).
WSS zarzuciła Gronkiewicz-Waltz m.in. podwyżki cen biletów, nieprzygotowanie miasta do przejęcia gospodarki odpadami od 1 lipca, a także źle prowadzone inwestycje i rozrost biurokracji. Podpisy pod wnioskiem o referendum zbierały też partie polityczne, m.in. PiS i Ruch Palikota (obecnie - Twój Ruch).
WSS zarzuciła Gronkiewicz-Waltz m.in. podwyżki cen biletów, nieprzygotowanie miasta do przejęcia gospodarki odpadami od 1 lipca, a także źle prowadzone inwestycje i rozrost biurokracji. Podpisy pod wnioskiem o referendum zbierały też partie polityczne, m.in. PiS i Ruch Palikota (obecnie - Twój Ruch).
Komentarz Elżbiety Misiak-Brehmer ze Studia Opinii:
- Zobaczysz, jak nas przywita pięknie warszawski dzień – tak słowami Czesława Niemena skomentował Donald Tusk nieoficjalne jeszcze wyniki warszawskiego referendum.
Uroda tego dnia zapowiedziała się już w przeddzień wieczorem, kiedy zwycięzca przegranego referendum z najgłębszym smutkiem na twarzy głosił wielką radość, a z boku usłyszał podpowiedź: „uśmiechnij się”. Ale zamiast zobaczyć uśmiech, usłyszeliśmy zapowiedź „odpartyjnienia Warszawy”. I wtedy my się uśmialiśmy.
Bo trudno znaleźć wyraźniejszy przykład takiego upartyjnienia samorządu, jak przy okazji tego referendum. Skala nieracjonalności, żeby nie rzec głupoty, jaką zaprezentowali przy tej okazji uczestnicy czyli zwolennicy referendum przerosła ich samych.
Jaki jest bowiem sens stosowania referendum? Ano taki, że jak trzeba szybko przerwać, znieść, zlikwidować dziejące się zło, to wymyślono tryb poza terminami demokratycznych wyborów, czyli referenda. Procedura absorbująca, w miarę kosztowna i przynosząca pożytek tylko w konieczności zapobieżenia złu konkretnemu i wyraźnemu.
Czy pani prezydent Hanna Gronkiewicz – Waltz się komuś podobała, czy nie, czy potrafiła ująć publiczność gładkimi słowy, czy nie, to nikt nie jest w stanie wymienić czynionego przez nią zła, które trzeba było przerwać natychmiast. Błędy, jakie popełniała, mieściły się, można powiedzieć, w granicach dopuszczalnych dla zarządzającego wielkim miejskim organizmem, osiągnięcia – szczególnie inwestycyjne, były raczej nadzwyczajne, szczególnie w czasach kryzysu.
Nowe wybory mają być już za rok. Co zatem oprócz nadmiernie rozbudowanych ambicji pana Guziała, wielkich kalkulacji politycznych prezesa PiS, liczącego na odwołanie prezydenta nie tylko Warszawy, musiało doprowadzić do referendum tak upartyjniającego samorząd, w dodatku za duże pieniądze?
Zwyczajna, najzwyczajniejsza głupota wielu pozornie mądrych ludzi, którzy nie potrafili przełożyć znaczenia takich słów jak obywatelskość, demokracja na praktykę działania.
A już najgłupiej zachowali się ci, którzy głosili, że referendum jest procesem wzmacniającym demokrację. Tymczasem w referendach, w których wymagana jest określona frekwencja, jedyną możliwością „wygrania” jest nieobecność. Bo jeśli decydować o wyniku ma na przykład 20 osób na sto zainteresowanych, a przewidywalne zachowania społeczne są takie, że na referendum pójdzie te dwadzieścia osób i 19 z nich zagłosuje za odwołaniem, to przeciwnicy odwołania nie mają żadnej innej szansy na wygranie swojej racji, niż nieobecność. Bo dwudziesta osoba, która odwołania nie chce, właśnie do odwołania się przyczynia.
I nieobecność staje się racjonalna, a nie białoruska, jak twierdzą panowie głoszący, że jest podeptaniem konstytucji i zasad.
Dzień po referendum, w którym za odwołaniem prezydenta Warszawy głosowało ponad 90 proc. głosujących, ale 73 proc. mieszkańców stolicy nie było zainteresowanych odwołaniem, okazało się, że prezydent miasta wzięła sobie do serca, a raczej do głowy, pretensje pod jej adresem i wiele we własnym funkcjonowaniu usprawniła. Szczególnie w drobnych, a irytujących mieszkańców sprawach.
A uroda dzisiejszego dnia polega na tym też, że skończy się bredzenie o „integralnym mieście Warszawie” i „postulatywnym modelu funkcjonowania”, najbardziej zaś cieszy niska frekwencja na gudziałowym Ursynowie.
Elżbieta Misiak-Brehmer
Studio Opinii
Uroda tego dnia zapowiedziała się już w przeddzień wieczorem, kiedy zwycięzca przegranego referendum z najgłębszym smutkiem na twarzy głosił wielką radość, a z boku usłyszał podpowiedź: „uśmiechnij się”. Ale zamiast zobaczyć uśmiech, usłyszeliśmy zapowiedź „odpartyjnienia Warszawy”. I wtedy my się uśmialiśmy.
Bo trudno znaleźć wyraźniejszy przykład takiego upartyjnienia samorządu, jak przy okazji tego referendum. Skala nieracjonalności, żeby nie rzec głupoty, jaką zaprezentowali przy tej okazji uczestnicy czyli zwolennicy referendum przerosła ich samych.
Jaki jest bowiem sens stosowania referendum? Ano taki, że jak trzeba szybko przerwać, znieść, zlikwidować dziejące się zło, to wymyślono tryb poza terminami demokratycznych wyborów, czyli referenda. Procedura absorbująca, w miarę kosztowna i przynosząca pożytek tylko w konieczności zapobieżenia złu konkretnemu i wyraźnemu.
Czy pani prezydent Hanna Gronkiewicz – Waltz się komuś podobała, czy nie, czy potrafiła ująć publiczność gładkimi słowy, czy nie, to nikt nie jest w stanie wymienić czynionego przez nią zła, które trzeba było przerwać natychmiast. Błędy, jakie popełniała, mieściły się, można powiedzieć, w granicach dopuszczalnych dla zarządzającego wielkim miejskim organizmem, osiągnięcia – szczególnie inwestycyjne, były raczej nadzwyczajne, szczególnie w czasach kryzysu.
Nowe wybory mają być już za rok. Co zatem oprócz nadmiernie rozbudowanych ambicji pana Guziała, wielkich kalkulacji politycznych prezesa PiS, liczącego na odwołanie prezydenta nie tylko Warszawy, musiało doprowadzić do referendum tak upartyjniającego samorząd, w dodatku za duże pieniądze?
Zwyczajna, najzwyczajniejsza głupota wielu pozornie mądrych ludzi, którzy nie potrafili przełożyć znaczenia takich słów jak obywatelskość, demokracja na praktykę działania.
A już najgłupiej zachowali się ci, którzy głosili, że referendum jest procesem wzmacniającym demokrację. Tymczasem w referendach, w których wymagana jest określona frekwencja, jedyną możliwością „wygrania” jest nieobecność. Bo jeśli decydować o wyniku ma na przykład 20 osób na sto zainteresowanych, a przewidywalne zachowania społeczne są takie, że na referendum pójdzie te dwadzieścia osób i 19 z nich zagłosuje za odwołaniem, to przeciwnicy odwołania nie mają żadnej innej szansy na wygranie swojej racji, niż nieobecność. Bo dwudziesta osoba, która odwołania nie chce, właśnie do odwołania się przyczynia.
I nieobecność staje się racjonalna, a nie białoruska, jak twierdzą panowie głoszący, że jest podeptaniem konstytucji i zasad.
Dzień po referendum, w którym za odwołaniem prezydenta Warszawy głosowało ponad 90 proc. głosujących, ale 73 proc. mieszkańców stolicy nie było zainteresowanych odwołaniem, okazało się, że prezydent miasta wzięła sobie do serca, a raczej do głowy, pretensje pod jej adresem i wiele we własnym funkcjonowaniu usprawniła. Szczególnie w drobnych, a irytujących mieszkańców sprawach.
A uroda dzisiejszego dnia polega na tym też, że skończy się bredzenie o „integralnym mieście Warszawie” i „postulatywnym modelu funkcjonowania”, najbardziej zaś cieszy niska frekwencja na gudziałowym Ursynowie.
Elżbieta Misiak-Brehmer
Studio Opinii
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy