Derschkos Hut w centrum bezdroży Jagungal. Fot. J.Rygielski |
Jako wiceprezes Zarządu Głównego PTTK w latach 1981-82, odpowiedzialny za turystykę górską w Polsce, lansowałem koncepcję wyrugowania funkcji gastronomicznej z polskich schronisk i miałem nawet licznych zwolenników tej koncepcji. Stan wojenny oraz ogólna bieda sprzyjały temu rozwiązaniu i gdyby nie uprzejmość Biura Paszportów, które wręczyło mi paszport w jedną stronę, pewnie dopiąłbym swego.
Do żadnego z
polskich schronisk nie trzeba wędrować dłużej niż dwie godziny. Jeśli wycieczka
kończy się na drodze powrotnej, to jakim problemem jest przyniesienie własnego
lunchu w plecaku, czy nawet w plastykowej torbie? Jeśli wędrowiec ma w planie
zdobywanie szczytów, to powinien przynieść do schroniska własny suchy prowiant
i przyrządzać z niego posiłki, tak jak na całym świecie w schroniskach
młodzieżowych.
Z podobnymi do
polskich schroniskami górskimi zetknąłem się na Słowacji, w Austrii, Grecji
pod wierzchołkiem Olimpu, Macedonii,
Nowej Zelandii i Francji. W rejonie najwyższego szczytu Wyspy Północnej NZ Mt
Ruapehu dotarłem do schronisk Ketetahi i Mangatepopo, w których sypialnie
zamyka się rano i otwiera wieczorem, bo w ciągu dnia turyści powinni wędrować,
a nie byczyć się na pryczach. Dodatkową atrakcją jest tam brak światła. W
Pirenejach, stoły są równie do jedzenia na nich jak i do spania, a na podłogę
gospodarz zawsze może rzucić kilka skór owczych, na których śpi się lepiej niż
na łóżkach. Po górach wędruje się po to, aby zaznać wrażeń odbiegających od
codziennej rzeczywistości.
W Macedonii, w
towarzystwie żony i siostry, przeszedłem od jeziora Prespańskiego grzbietem
Pelisteru (2601 m npm) do Wielkiego Jeziora (Golemo Jazero), leżącego na
wysokości 2200 m npm, przy którym stało schronisko. Doszliśmy tam późnym
popołudniem. Budynek był zamknięty. Około kilometra niżej zauważyliśmy kobiety
zbierające jagody. Zszedłem do nich. Okazało się, że „ne ma problema”. One
właśnie kończyły zbiór, po czym zejdą do Bitoli (2 km poniżej schroniska) i
zawiadomią Turka, który prowadzi obiekt, że czekamy na niego. Podziękowałem i
wróciłem do dwóch zmarzniętych kobiet. Zrobiło się ciemno. O dziesiątej w nocy
pojawił się Turek i otworzył drzwi. Po paru minutach zjawiła się para turystów
z Bitoli. W schronisku było zimno, ale za to nie było żadnego jedzenia. Więc z
Macedończykiem rozpaliliśmy w piecu, a panie zabrały się ostro do roboty. Turek
– gospodarz spoczywał na pryczy. Mieliśmy nieco wyborowej, a Macedończycy
przynieśli butelkę mastiki 1). Uczta była wspaniała, a gospodarz nie odmawiał
poczęstunku. Całe szczęście, że następnego dnia mogliśmy uzupełnić nasze zapasy
w Bitoli. Po alkoholu pozostały tylko puste butelki.
Ta polska wersja
fasolki po bretońsku i wspólne spanie na podłodze, zwykle było okazją do poznanania
interesujących ludzi. Pamiętam, jak kiedyś z żoną doszliśmy wieczorem do
schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, a tam już koczujący pozajmowali
wszystkie wolne miejsca. Po dłuższych poszukiwaniach udało nam się ustalić, że
na maleńkim stryszku, służącym za magazyn zużytego sprzętu, w tym potłuczonego
sedesu, szykował się do snu jeden łysy, sympatyczny mężczyzna, który nawet odsunął dla nas nieco
rupieci. Trochę pogaworzyliśmy , a rano udaliśmy sią w różne strony. Krótko
później zorientowaliśmy się, że przespaliśmy tę noc w towarzystwie wschodzącej
gwiazdy polskiej socjologii – wówczas doktora, a później szybko docenta i
profesora, Jana Strzeleckiego. Ci, którzy spali niewygodnie w schroniskach, to
była elita turystyczna. Poświęcił jej sporo pracy inny socjolog Andrzej
Ziemilski, z którym polemizowałem w Życiu Warszawy w sprawie zabudowy Śnieżnika. Ziemilski
chciał tam wybudować drugie Zakopane. Mnie zawsze się wydawało, że pierwsze
Zakopane wybudowano w dolinie, a nie na szczytach. Ceniłem jednak zdanie mojego
polemisty w dziedzinie socjologii. Towarzystwo schroniskowe zawsze było
ciekawe. Tam poznawało się przyjaciół.
W Australii
takich schronisk nie znalazłem.
X X X
Kiedy staniemy na
Mt Kosciuszko i spojrzymy w kierunku północnym, zauważymy na ostatnim planie
potężną górę, zwykle od czerwca do listopada pokrytą śniegiem. Jest to jedyny
szczyt, liczący ponad 2 tys. m. npm., poza leżącymi w głównym grzbiecie Gór
Śnieżnych. Nazywa się Jagungal.
Główną atrakcją
tej góry jest nie tyle jej wierzchołek, ile rozległe otoczenie, składające się
z płaskowyżu wznoszącego się powyżej 1500 m. npm., obejmującego ogromny obszar
posiadający niezłą sieć komunikacyjną, składającą się z dawnych traktów
wykorzystywanych przez górników oraz, do czasu utworzenia Parku Narodowego
Kościuszko, przez prowadzących tam wypasy owiec i bydła. Te wypasy trwały ponad
pół roku. Tymczasowi górale wybudowali proste chaty, częściowo z drewna,
częściowo z blachy. Nie były one nigdy tak piękne, jak polskie szałasy
tatrzańskie czy gorczańskie. Po ich opuszczeniu niszczyła je natura, ale bardzo
szybko zaczęli je wykorzystywać bushwalkerzy odwiedzający Snowy Mountains,
zarówno latem jak i zimą. Założyli nawet Kosciuszko Huts Association stawiające
sobie za cel zachowanie tych obiektów. Piękną książkę poświęconom tym
australijskim szałasom napisał Klaus Hueneke 2). Używa on określenia „schron
alpejski” (alpine hut). W książce opisał ich około setki. Kilka z nich zostało
wybudowanych dla wędrowców, głównie narciarzy.
W środowisku
australijskich włóczęgów górskich książka ta ma charakter kultowy. Autor z
benedyktyńską cierpliwością zinwentaryzował wszystko co pozostało z tych
schronów, włącznie ze starymi fotografiami, rysunkami, legendą i poezją. Wiersz
Teda Wintera „Dlaczego dziki obszar?” wyraża szacunek dla tego unikalnego
piękna, ze śladami dawnej ludzkiej działalności. A także obawę, że dla
pieniędzy, ten unikalny obszar może zostać zniszczony. Pośpieszyliśmy z synem
zobaczyć kultowe schrony, póki jeszcze istnieją.
Na wejście na Mt
Jagungal trzeba przeznaczyć co najmniej dwa dni, nie licząc dojazdów.
Pojechaliśmy do z Brisbane do Tumut i dalej przez Kiandrę do Cabramurra, skąd
na południe, do skrzyżowania, gdzie odchodzi w prawo (płn. – zach.) Manjar
Road. Stąd dalej wzdłuż Cabramurra Road i po niecałym kilometrze po lewej
stronie widać, tuż przy drodze, pierwszy schron – Bradleys Hut. Było już
ciemnawo, ale bez trudu znaleźliśmy wodę w pobliżu. Następnego dnia
podjechaliśmy wzdłuż głównej drogi około 3 km, do miejsca, w którym odchodzi w
lewo Round Mountain Fire Trail. Tutaj zaparkowaliśmy samochód 3).
Po kilometrze z
haczykiem odbija w lewo ścieżka do Round Mountain Hut. Odwiedzimy ją następnego
dnia, w powrotnej drodze. Po kolejnym kilometrze odchodzi w prawo Theiss
Village Fire Trail. Dalej, do końca dnia, orientacja jest dziecinnie prosta.
Trakt biegnie wzdłuż Toolong Range. Idzie się prawie jak po przysłowiowym
stole. Po drodze niewielkie obniżenie, którym przepływa potoczek. Po prawej
stronie widać jasny, żółtawy budynek. To Dershkos Hut, w którym zaplanowaliśmy
nocleg. Jest południe, gorąco. Postanawiamy przeczekać upał i wejść na Mt
Jagungal, kiedy już jest chłodniej. Od schronu wyraźnie widać trasę na szczyt.
Dalej wzdłuż Round Mountain Fire Trail, do miejsca, w którym w lewo odbija Grey
Mare Fire Trail. Tu, z poziomu ok. 1600 m. npm. można wejść bocznym
grzbiecikiem na główny grzbiet Jagungala i nim, w otwartym skalistym terenem
pobiec na szczyt. Aby jednak nie powtarzać tej samej drogi w obie strony
zdecydowaliśmy skręcić w Grey Mare, do miejsca w którym skały Jugangala
dochodzą niemal do drogi i nimi wejść na szczyt. Zanim jeszcze do tego doszło,
mieliśmy wizytę dwojga narciarzy, którzy jesienią planowali większe przejście
zimowe i w tym celu ukryli w pobliżu pojemnik z jedzeniem. Zabrali swoje i
zniknęli. Legenda Jangungala wiąże się głównie z zimą.
Po drodze na
szczyt były dwie niespodzianki. Kilka minut od schronu jakiś bushwalker rozbił
mały namiot na ścieżce i zasnął w nim. Słyszeliśmy chrapanie. Krótko po tym, w
skałkach, znaleźliśmy ogromne rozpadliny, a w nich miliony Bogong Moth,
wydające zbiorowy, głośny szmer. Włócząc się po Mt Kościuszko, nie zauważyłem
takiego zjawiska. Gdybym był Aborygenem, to skoncetrowałbym swe kulinarne zainteresowania
na Jagungalu. Widok z tego szczytu jest rzeczywiście bardzo rozległy. Tak
rozległy, że daleki Main Range z Mt Kosciuszko nie wydaje się interesujący.
Następnego dnia
kontynuowaliśmy wędrówkę wzdłuż Grey Mare Trail, odwiedzając O’Keffes Hut, przechodząc
przez niewielki Bogong Creek i mijając ruiny farmy. Na tym odcinku spotkaliśmy
fotografa z aparatem ustawionym na statywie, czekającego na właściwe światło.
Przy ruinie weszliśmy w Farm Ridge Fire Trail, który doprowadził nas do brodu w
rzece Tumut. Kiedy byliśmy już po jej drugiej stronie, to pozostało nam
dwadzieścia minut do Round Mountain Hut, z bardzo interesującym wnętrzem, które
bushwalkerzy wzbogacili sprzętem i mądrościami zapisanymi dla przyszłych
wędrujących pokoleń.
Na Jagungal
wybierają się różnymi wariantami ci, którzy wędrują po górach bez szlaków i
odpowiadają im prymitywne waruki noclegowe. Korzyścią jest odludność tych
terenów, dająca poczucie swobody. Głośna i smrodliwa cywilizacja jest stąd
daleko.
Janusz Rygielski
zdjęcia: Autor
_______________________- Słodka wódka macedońska.
- Huts of the High Country, pierwszym jej
wydawcą, w 1982 r., był Narodowy Uniwersytet Australijski (ANU). Piąte
wydanie, którym dysponuję, zostało opublikowane w 1996 r. przez Tabletop
Press. Liczący 45 stron rozdział nosi tytuł „The Jagungal Wilderness”.
- Około 300 metrów wcześniej, też w lewo,
odbija Happy Jacks Trail wiodący w przeciwną stronę niż na Mt Jagungal.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy