Przede wszystkim muszę ze skruchą wyznać, że w pewnym momencie mojego życia zdecydowałem przenieść moje bytowanie na ląd australijski. Nie żebym, broń Boże, czuł się winny deptania aborygeńskiego sacrum, kolonizowania go mą osobą i ubogacania umysłem Białego ciemiężcy. Pomimo że przybyłem tu jako obcy, chciwy nowego bogactwa i przygody, ląd ów utkwił we mnie jak miły cierń od pierwszego z nim spotkania w podręczniku do geografii klasy czwartej. Jawił się w snach, jakby budząc ukryte nici przeznaczenia. Obłąkał w końcu miłością nie do przezwyciężenia. Porywał, prowadził, aż w końcu przeciągnął w samolocie czarterowym Polskich Linii Lotniczych ćwierć wieku temu.
Wiele lat później miałem okazję rozmawiać z aborygeńskim przewodnikiem turystycznym w Cairns – Północne Queensland – i stwierdziłem buńczucznie: „Jak mało nas różni. Czy przynajmniej w miłości do tej ziemi jesteśmy sobie równi?”. Muszę wyjaśnić, że używam Kolorów bez uczucia rasizmu. Mają znaczenie opisowe i jednocześnie uwypuklają nasz wrodzony, biały, podły punkt widzenia o wyższości gatunkowej i cywilizacyjnej. Czarny, jak zwykle, pozostał milczący, ze wzrokiem utkwionym w najgłębszy punkt mojej jaźni. Zawsze poraża mnie podobna odpowiedź. Czy mam czuć się winny ich upodlenia? Wielki duch tego lądu odnalazł mnie w dalekiej Polsce, przywołał, pozwolił wykreślić ścieżki mego bytu
i wymieszać je z tymi, do których należały w czasach pradawnych, więcej, mój duch pozostanie z tymi, którzy po raz pierwszy je tworzyli.
Czy rozumiem Aborygenów? Czy poprzez te lata analizy historii i przypadkowych spotkań jestem bliżej prawdy? Książka „Ostatni koczownicy” tę prawdę przybliża. To nie jedyna, która próbuje usprawiedliwienia naszego upierdliwego charakteru poprawiania świata i skażania go błędami niedokładnej percepcji.
Może wpierw spróbuję naszkicować panoramiczny obraz ogromu tego fascynującego lądu, którym Czarni duchowo nadal władają, a który dla innych pozostaje nieujarzmiony. Czy przez ostatnie pięćdziesiąt tysięcy lat z okładem ktoś próbował ich niepokoić, wypędzić lub gorzej – zagarnąć, skolonizować i ujarzmić? Czy komuś innemu oprócz białych Europejczyków się to udało?
Przecież tuż za węgłem tłoczy się nieprzebrany tłum Azjatów, których liczba określana jest w miliardach. Co ciekawsze, ich świat zawsze był przeludniony, a głodny lud mordował się o każdą piędź życiodajnej ziemi. Ale nigdy nie posunął się dalej na południe, by odważnie i z pasją sięgnąć po tajemniczy i ogromny Terra Australis. Czy nie robili tego z obawy przed duchami przodków? Przed ludami tak dzikimi, że wręcz psychodelicznie opętanymi? Czy sama ziemia – nieurodzajna, sucha i zatruta – zniechęcała ich do prób jej zasiedlenia?
Próbowano. Świadczą o tym resztki pozostawionej chińskiej porcelany w okolicach Darwin z siódmego wieku naszej ery, wraki statków i łodzi rozwleczonych wzdłuż wybrzeża na przestrzeni tysięcy lat. Podbój nigdy nie zakończył się sukcesem. Dlaczego? Dlaczego mocarni Maorysi woleli wybrać swą Nową Zelandię dalej na południu? Czyżby byli przesądni i, co gorsza, bojaźliwi?
Dopiero banda białych szaleńców, po wyrokach sądów króla Jerzego, zesłana, głodna i rozwścieczona, postanowiła ze swego więzienia uczynić dom i do dziś świętować jego narodziny 26 stycznia każdego roku. Zmuszeni okolicznościami, niespełna rozumu z powodu głodu, agresywni, biedni i nieprzewidujący, utworzyli jedno z najnowocześniejszych państw na świecie i aż czasami zapiera dech, jak tak niewielka populacja potrafiła w swej determinacji przewrócić ten świat do góry nogami w przeciągu tak krótkiego okresu czasu.
Pozwolę sobie na zabawną dygresję. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia doszło tu do chyba pierwszej polskiej wyprawy emigracyjno-kolonizacyjnej. Wiadomo wszem i wobec, że Australia akceptuje emigrację tak zwanych Boat People. Ktoś w Polsce wpadł na pomysł, aby wykorzystać tę sposobność do wpół legalnej emigracji na kontynent. Do dzisiaj sprawa pozostaje konsekwentnie wyciszana. Grupa około dwudziestu osób samolotem przeleciała do Indonezji, zakupiła tam tanią łódź rybacką i popłynęła na południe. Mając do przebycia dwieście, może trzysta kilometrów, po kilku godzinach dotarła do wybrzeża ziemi Arnchem, jednego z najdalej wysuniętych półwyspów północnego wybrzeża Australii. Nie wiadomo, czy ktokolwiek z członków wyprawy zdawał sobie sprawę, gdzie ląduje, ani jak wygląda wybrzeże porośnięte na przestrzeni kilku kilometrów w głąb oceanu krzewami mangrowca lub czym jest przypływ na tej szerokości geograficznej – rwącą rzeką potrafiącą zamienić nagle w bagno długi pas wybrzeża. Brodząc w breji, musieli szybko schronić się na rosnące pośród mangrowców większe drzewo. Uciekali przed krokodylami i, co ciekawe, wleźli właśnie na drzewo, pod którym te miały gniazdo. Dopiero interwencja straży wybrzeża uratowała życie niefortunnym awanturnikom, a rząd tego kraju hojnie opłacił im bilet powrotny.
Krokodyle słonowodne to ciekawe bestie. Osiągają długość nawet ośmiu metrów i potrafią docierać na odległość tysięcy kilometrów, stając się plagą wysp Polinezji. Byłem kiedyś na plaży w pobliżu rzeki Daintree (Cape Tribulation, północne Queensland) dotkniętej jednocześnie zarazą rekinów, krokodyli i niebieskich box jelly fish. Te ostatnie to morskie potwory rodem z powieści Harrego Harrisona o planecie śmierci, meduzy posiadające cieniutkie wici o rozpiętości do dwóch metrów. Gwałtowny przypływ rozbija te paskudne galarety na krzewach mangrowca, skałach, rozszarpuje w wirach, potem przybój roztrząsa fragmenty organizmu w wodzie. Nawet wtedy mają w sobie tyle paraliżującej układ nerwowy trucizny, aby zabić w kilka minut dorosłego człowieka. Nie tak dawno tego typu śmiertelna zupa niesiona z falą przypływu pozbawiła życia kilkoro bawiących się w wodzie aborygeńskich dzieci. A kto jak kto – one powinni znać zasadzki tego lądu. Długo by o tym pisać…
Dlaczego o tym wspominam w recenzji książki? Jest to wiedza niezbędna do wytworzenia sobie skali obcości tej ziemi. Dodać do tego piekielny skwar, pożary buszu o prędkości wiatru ponad stu kilometrów na godzinę – niosące z sobą drewniany, rozpalony do białości miał, mogący w ciągu sekund zrobić z przeszkody płonące sito – nagłe, siedemnastometrowe powodzie, huragany i cyklony pustoszące wybrzeża, a powstaje w umyśle wizja kontynentu przeklętego przez bogów, całkowicie niedostępnego i szalonego. Odizolowanego przez dziesiątki milionów lat od głównej masy kontynentów, ze zdziwaczałą fauną i florą, dla której tylko ogień ma moc otwierania skorupy nasion.
Na totalnym pustkowiu przetrwali tylko najzdolniejsi, najbardziej uparci i zawzięci. Nikt na całym globie nie mógł się z nimi równać. Przez tysiąclecia nie mieli konkurentów. Żyli
w doskonałej harmonii z tym lądem. Ziemia, pory roku i dnia, kalendarz roślinny, sakralne miejsca narodzin z Epoki Snu, ścieżki praojców i zawarte nich informacje czyniły z niego dobrze umeblowany dom. Nikt w nim nie umierał. Trwali w wiecznej fazie przekazywania sobie mocy, zmarli i żywi dbali o tych, którzy mieli nadejść. Czyż dawanie nie jest otrzymywaniem? – pyta Biblia.
Prawda uznawana przez ludy prymitywne. Respektowana przez wszystkich innych. Oprócz białego Europejczyka.
Pamiętam z historii Australii pewnego Chorwata, który z dobytkiem na taczce przemierzył w dziewiętnastym wieku pustynię, i to niejedną, w poszukiwaniu złota i szlachetnych kamieni. Nie wspominają o nim książki opowiadające mrożące krew żyłach przygody odkrywców. Nie był bowiem pracownikiem naukowym. Nie posiadał uniwersyteckich dyplomów. Prowadziła go żądza bogactwa. Beznamiętna, nie znająca litości siła pieniądza, którego pierwsi ludzie tej ziemi, Aborygeni, w ogóle nie znali i nie rozumieli. Nie pojmowali abstrakcji bogactwa wielu zer oferowanych za ich dom, za korzenie w tej ziemi, bez której umierali. Na nieszczęście ogromna większość spotkań i konfrontacji z Białymi dotyczyła tej grupy białego, splugawionego społeczeństwa, jak się okazuje, najbardziej reprezentatywnego dla ogółu.
Dla Czarnych źródłem mocy była ich ziemia i harmonia współistnienia z naturą. Dla Białych destrukcja każdej przeciwności. I coś jeszcze – głupota, pycha i wrogość od kołyski do wszystkiego co żywe. Deptanie każdego robaka i strzelanie z procy do wszystkich ruchomych celów? Któż z nas, Białych dzieci, tego nie robił? Czarne dzieci nie depczą jedzenia. I co ciekawe, ich ojcowie rozumieją nas lepiej, niż my sami, tymczasem my nie mamy czasu nawet się nad tym zastanowić w pogoni za fortuną.
Pamiętam jeszcze rozmowę z innym Aborygenem. Zapytałem, czy szanuje Białych. Wtedy otrzymałem odpowiedź, która przetasowała na zawsze priorytety myślenia o mojej rasie.
Powiedział:
– Wiesz, wolę Białych. Są słabi duchowo, bo niewytrzymali. Opętani chciwością, powierzchowni i zawsze pełni goryczy. Ale są autentyczniejsi niż inni. Dam ci przykład. Znałem emigrantów z Indii. Biali im imponują. Starają się ich naśladować i nigdy wzbudzili mego szacunku, tak przerażająco pusta była ich gra.
– Są inteligentni – stwierdziłem.
– Są w inteligencji bardzo powierzchowni, jałowi i leniwi. Wy jesteście często bezradni i zaraz potem mocarni aż do szaleństwa. Roznosicie po tej ziemi alkohol, narkotyki, choroby, kondomy, budzicie w prostych duszach żądzę bogactwa i sukcesu. Mordujecie syna własnego Boga na krzyżu, a potem nakazujecie ludom całej Ziemi modlitwę o przebaczenie. Mówicie o miłości, a pielęgnujecie tradycję zdrady i oszustwa, którą nazywacie handlem. Wydajecie miliardy na bomby, które nigdy potem nie spadają, bo kochacie terror i przemoc wobec słabszych, kupczenie i błaganie o życie. Sprawiacie, że wasza trucizna wlewa się w serca naszych dzieci. Imponujecie im tym szaleństwem. Bawią się w wasze wojny. Nienawidzą waszych wrogów. Rozdajecie pieniądze, wiedząc, że za chwilę nas to od was uzależni, ubezwłasnowolni i rozleniwi, a wyłożone pieniądze powrócą, sprawdzą się lepiej niż najskuteczniejsza broń. Nie ma istoty bardziej perfidnej niż Biały. Boję się ich pazerności, boję się ich zainteresowania, ich wzroku, wściekłej dociekliwości umysłu.
Okładka książki obudziła we mnie wspomnienie tej rozmowy z tym zabiedzonym i z pozoru ubogim duchem człowiekiem i poprowadziła do dalszych refleksji.
Zwykle przywiązanie do ziemi nam Polakom kojarzy się z chłopem, jego tępym zaślepieniem i uporem w uprawie z dziada pradziada dziedziczonej działki. Przysłowiowemu zacofaniu przeciwstawiamy modernizację, próbujemy przekonać do specjalizacji, a przede wszystkim do edukacji. Z jakimś automatyzmem wiąże się myślenie o podobnej miłości do ziemi przeciętnego Aborygena. A tak nie jest.
Znów powrócę do kolorowego zestawienia świata Białego i Czarnego. Ten pierwszy nie jest taki do końca wybielony. I, mój Boże, dobrze, że oni, Aborygeni, mają słabe pojęcie o Gułagach, Auschwitz, mrocznych kartach Rewolucji Francuskiej, Inkwizycji czy eksplozjach jądrowych ponad głowami niewinnych milionów ludzi, czy jakimkolwiek okupionym krwią prądem historycznym dowolnego narodu Europy. Wcale nie wyglądamy na takich cywilizowanych.
Przede wszystkim wynika to z naszej chrześcijańskiej koncepcji filozoficznej. Świat został dany Człowiekowi w posiadanie przez wszechmocnego Boga. Dar ten posiada limitowaną ważność. Działamy i istniejemy do tak zwanego Końca Świata. Nie potrzeba nam odnowy energetycznej, recyrkulacji i poszanowania natury. Przecież za moment wszystko runie.
Załóżmy, że podejdziemy do sprawy poszanowania i miłości ziemi naukowo. Aborygeni uważają, że życie duchowe i organiczne ma swoje źródło w glebie. Z punktu widzenia ostatnich badań, Słońce jest rakotwórcze. Promieniowaniem ultrafioletowym potrafi wysterylizować planetę w przeciągu tysiąclecia do głębokości metra. Woda jest życiodajna tylko dlatego, że niesie ze sobą życiodajne substancje. Najważniejsza jest gleba. To ona zawiera wszystkie elementy, atomy, z których przez miliardy lat budowane jest życie i które rozpuszcza woda i energetyzuje światło słoneczne. Jest to warstwa średnio metrowej grubości. Bardzo czuła i fundamentalna część perfekcyjnie zbalansowanej ekosfery planety. To stamtąd pochodzimy. To właśnie gleba posiada wszystkie elementy potrzebne do budowy drzewa. To drzewo produkuje tlen, który napędza nasze statki, samoloty, maszyny i samochody. Przecież paliwa potrzebują tlenu, a my odwrócenia priorytetów i percepcji układu, w którym żyjemy. Przecież tlen się kończy, a nie olej. To nie w toalecie znajduje się muszla klozetowa, jest nią cały ocean, w którym łowimy ryby coraz bardziej, za przeproszeniem, zasrane.
Czarni czują wspólnotę z tą wieczną pieśnią ziemi, z jej przeobrażeniami i z fochami pogody. O tym jest ta książka. Nie mamy do czynienia z koczownikiem-bezmyślną, niebezpieczną bestią poza klatką, tylko z zakochanym do szaleństwa synem tego lądu w patriotycznym uniesieniu powrotu do tradycji. Nie akceptuje zmiany, buntuje się, bo poszukuje harmonii i współistnienia pełną piersią.
My przejawiamy wieczną tendencję do zawracania biegu rzek, melioracji według naszego widzimisię, uzdatniania i wnoszenia poprawek do zawsze tkwiącej w błędzie natury.
Odwiedzając ostatnio ogromne, dobrze zorganizowane śmietnisko na obrzeżach Melbourne, wyobraziłem sobie, że całemu procesowi przygląda się Aborygeński starzec i ocenia obrazek z uśmiechem politowania.
Widzi recyrkulację. Gigantyczne maszyny gromadzą zielone odpady w miejscu, gdzie w przyszłości nastąpi budowa gazowej elektrowni. Już teraz wprowadzane zostają zalążki systemowych rurociągów doprowadzających gaz z gnijących roślin. A co z resztą? – materace, łóżka, kanapy, nabite gwoździami deski? Wystarczy zmienić kwalifikację czynu.
To nie jest sprzątanie.
I nie jest, Broń Boże, recyrkulacja. To rabowanie planety, dzikie grabienie, zemsta jakiegoś idioty na żywym ciele matki Ziemi. Zamiana lasów w oparcia foteli, drzwi, ściany szaf, pokręcone od trującej impregnacji deski starych płotów… a niechciane ramy materacy? Znudziły się jak ramy obrazów?
Spychanie w czeluść: cegieł, blachy, betonu – na wieczne zapomnienie wstydu pomyłki ich wytworzenia? Udeptywanie tego, co dla jednych jest świętością, a dla innych śmietnikiem? A przecież w tej ważnej warstwie naszej planety ma początek nasze życie. To tam są kości naszych przodków, zwierząt dawno już przebrzmiałych, próchno roślin budujących atmosferę i żywność dla miliardów po nas nadchodzących. Głupota Białych, bolesne znamię ich cywilizacji? Niech zaprowadzi ich do szybkiego grobu. Wtedy znów w harmonii człowiek boso przemierzy lądy, żywy od depozytu umarłych w ziemi tylko na chwilę.
Dokąd zaprowadziło mnie przeczytanie tej przejmującej książki? Do refleksji może niezupełnie związanej z tematem. Obudziła moją gorycz, tęsknotę za autentyzmem przeżycia prawdy, do chęci odrzucenia pustosłowia i zwyczajnego Kłamstwa pędzącego w moją stronę z wszędobylskich ekranów pełnych właściwej wersji – zawsze gotowy strażnik poprawności. Czuję się bezpieczny na smyczy? Ja i miliony innych?
Zachęcam do przeczytania.
Jan Maszczyszyn
Tytuł: Ostatni koczownicy
Tłumaczenie: Aleksandra Brożek
Wydawnictwo: Bez Granic
Data wydania: 2013
ISBN: 9788363825003
Liczba stron: 180
____________________________________________________
Przy okazji informujemy, że książka "Testimonium" autora powyższego felietonu/recenzji
zdobywa coraz większą popularność. Fragmenty jej prezentowaliśmy w Bumerangu Polskim w lutym (Zob: Zakrecona fantastyka Jana Moszczyszyna) .
Teraz książka ta ukazała się w wersji cyfrowej: Jan Maszczyszyn "Testimonium" e-book
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy