Proj. okładki: Natalia Maszczyszyn |
Otoż jego dziadek Jan był synem bezprawnie poczętym przez ówczesnego biskupa pewnego znacznego miasta kresów wschodnich. Osierocony jawnym wyparciem się czynu, został później adoptowany przez rodzinę uczciwych, biednych szewców. I to oni podzielili się z nim tym ich największym skarbem rodowym, nazwiskiem.
Maszczyszyn pisze opowiadania z gatunku science fiction. Opowiadana niezwykle zakręcone. W jednym z konkursów literackich pobił samego Andrzeja Sapkowskiego (autora słynnego zbioru opowiadan Wiedźmin, adoptowanego później w filmie, serialu i grze komputerowej) . 25 stycznia nakladem Warszawskiej Firmy Wydawniczej ukazała się antologia opowiadań Jana Maszczyszyna pt „Testimonium” – zbiór mieniący się mnóstwem szalonych obrazów.
Ponad dwadzieścia cztery lata temu opuscił Polskę. Nie wierzył w polskie przemiany i postanowił wziąć los w swoje ręce. Zadebiutował mając 17 lat. Pisanie, jakie by nie było jakościowo sprawne, wywróciło jego życie. Publikował opowiadania w magazynach i antologiach SF. Teraz na emigracji u progu do starości postanowił powrócić do swojej pasji, wydał książkę w selfpublishingu.
Uzyskał jak dotąd szerokie poparcie Fandomu SF. Książka jest anonsowana na portalach literatury fantastycznej niemal wszędzie, chociaż premiera odbyła się dopiero tydzień temu.
Akcja wszystkich opowiadań fantastycznych rozgrywających się na Ziemi toczy się w Australii i Oceanii nawet czasem pośród polskich emigrantów. Tylko taka rzeczywistość od 25 lat jest mi znana – mówi autor.
Jan Maszczyszyn urodził się w 1960 roku w Bytomiu. Debiutował w 1977 roku na łamach „Nowego Wyrazu” opowiadaniem „Strażnik”. Następnie publikował swoje teksty w „Fantastyce”, „Politechniku”, „Faktach”, „Merkuriuszu”, „Odgłosach” oraz fanzinach klubowych „Somnambul”, „Fikcje”, „Kwazar”, „Feniks”, „Spectrum”. Kilka opowiadań dostało się do zbiorów. W 1989 roku wyemigrował do Australii, gdzie obecnie mieszka i pracuje. W pierwszym konkursie miesięcznika „Fantastyka” w 1985 roku zajął II miejsce, wyprzedzając Andrzeja Sapkowskiego.
Oto co pisze Marek Grzywacz, recenzent twórczości Maszczyszyna:
Twórczość pana Jana najłatwiej nazwać klasyczną science fiction. Może nawet bez czasem mylącego dodatku „hard”, ale właśnie klasyczną, w sensie tematycznym chociażby. Mamy w niej kosmitów, gwiezdne wojaże, przedziwne osiągnięcia technologii przyszłości, próby ukazania kierunku rozwoju ludzkości i cywilizacji, zagadnienia związane z moralnością, problemami egzystencjalnymi czy choćby religią. Ale można znaleźć inną, moi zdaniem trafną, szufladkę – jest to proza fiksacyjna. Nie mam wglądu w procesy twórcze autora, ale wyobrażam sobie, że musi być w tym element idée fixe, zachłyśnięcia się pomysłem, uporczywego maltretowania idei w umyśle. Te opowiadania są obsesyjne. Nie tylko dlatego, że czasem postacie w nich przedstawione jakąś obsesję mają, nieważne, czy chodzi o zaginiony skarb technologiczny, tajemnice rdzennych kultur wyspiarskich dżungli, czy zwyczajnie o kobietę. Chodzi bardziej o mroczne zauroczenie i podążanie za nietypową myślą, refleksją, które kończy się przedstawieniem świata będącego szerokim rozwinięciem początkowo prostego w swoim rdzeniu, ale przewrotnego pomysłu. A zwykle jest to wizja rzeczywistości zepsutej, uginającej się pod ciężarem nieuchronnych zmian, wykrzywionej nie do poznania.
W zbiorze opowiadań „Testimonium” futurystyczne klimaty stanowią atrakcyjną kopułę, pod którą mają miejsce gorączkowe rozważania na temat religii, ludzkiej tożsamości czy gwałtownego rozwoju cywilizacji. A wszystko to jest spisane obłędnym językiem i mieni się mnóstwem szalonych obrazów.
Czuje się, że opowiadania te nie tylko są napisane, lecz w jakiś dziwny sposób przeżyte. Nieobca im jest także ostra ironia i opary absurdu. Człowiek – to brzmi dumnie? Po lekturze tego zbioru przyjdzie nam raz jeszcze się nad tym zastanowić.
Oto fragment opowidania z „Testimonium”, udostępniony Bumerangowi Polskiemu, poświęcony jednej z wielu pasji autora - maski Papui Nowej Gwinei. Wyimaginowana fantastyczna podróż na tę wyspę.
Las nawiedzonych
1.
Lotnisko Tullamarine jest niewielkim portem lotniczym. Ponad płytą lądo-
wiska górują sczerniałe od wyziewów spalin parkingi i wieża hotelu Hilton.
Dwa mosty rozpięte ponad ruchliwą drogą łączą je z główną halą lotów. To
wszystko, co zbudowano tu dla pasażera.
Jeśli mowa o serwisie, to muchy stają na wysokości zadania. Mieszkają
na poręczach schodów, na kulkach przeżutej gumy, w puszkach z niedo-
kończoną colą. W spiekocie pory lunchu zajęte są spijaniem wilgoci z ust
spieszących ludzi. Niektórym wystarcza krótki, natarczywy taniec łapek na
lepkiej od potu skórze. W temperaturze czterdziestu stopni, jakie panują tu
w styczniu, nazwałbym to dreptanie złośliwością matki natury. Inne gubią
się w małżowinie ucha. Wypluwają tam swoje brzęczące żale, jakby na dobre
oczadziały w jaskrawym do bólu słońcu.
Nastał rok 2012. Każdy oczekiwał końca świata. Ale kto może przewidzieć
wydarzenie podobnej rangi? Na pewno nie starożytna cywilizacja, która
nigdy nie poznała koła. Nie kultura, która w codziennym życiu kierowała się
obłędnym rytuałem krwawego bóstwa. Nie ludzie przerażeni wykroczenia-
mi myśli. Przewidywalność wymagała perfekcyjnej lotności umysłu. A tego
brakowało wszystkim cywilizacjom Ziemi począwszy od zarania dziejów aż
do obłędnego dzisiaj.
Pozostało mi trochę zaległego urlopu i parę dolarów na skromnym koncie.
Panująca wokół mania nadchodzącego kataklizmu, w specyficzny sposób
napędzająca koniunkturę, udzieliła się również i mojej niespokojnej duszy,
popychając do czynów ostatecznych. Kupiłem najtańszy bilet, spakowałem
niewielką walizkę. Odnalazłem zakurzony pokrowiec na laptopa. iPhone’a
wrzuciłem w boczną kieszeń spodni i stanąłem w wielkiej hali lotniska
w kolejce do automatu obsługującego. Parę minut później maszerowałem
już w refleksach szyb do właściwego rękawa odlotowego.
Wszędzie tłoczyli się ludzie. Jakby całą tę hołotę nagle ogarnęła przemoż-
na chęć latania. Górował chaos dziecięcych krzyków. Jakieś wyścigi z lodami,
upadki, krzyki i płacz. Słyszałem ciągłe przestrogi przed złodziejami bagażu,
tkliwe jak niecierpliwe instrukcje matki. Informacje o statusie lotów w tym
kontekście brzmiały jak uderzenia przeciągłego werbla. Kłótnie, pożegnalne
pocałunki, okolicznościowe milczenia, rozpacz i nadzieje wypełniały pejzaż
ludzkich twarzy w dalekim tle. Zdawały się zamglone. Zlewały się w oddalony
o kilometry chaos dźwięków… Przysnąłem na stojąco.
Obudził mnie rozbłysk światła. Uaktywnił się rękaw odlotowy. Bramka
numer siedem stanęła otworem z miłą stewardesą na końcu dusznego kory-
tarza.
Nie było nas zbyt wielu. Port Moresby nie stanowił ulubionego punktu
docelowego dla poszukiwaczy odpoczynku. Kilku posiwiałych inżynierów
górniczych, grupa wielbicieli Kokoda Trail, gdzie australijscy żołnierze wraz
z zaprzyjaźnionymi plemionami nowogwinejskimi spuścili łomot japońskiej
armii inwazyjnej podczas drugiej wojny światowej.
Jakaś ładna dziewczyna zaledwie mignęła w tłumie. Nie wiadomo, skąd
się tu wzięła, pośród tego kwaśnego zapachu męskiego potu i papierosów.
Wyglądała jakby była filigranowo wykończona, w każdym drobiazgu do-
skonała, jednocześnie zagubiona i zmieszana. Miała jakiś cień uśmiechu
na twarzy, ale nasze oczy już więcej się nie spotkały. Zginęła gdzieś poza
brudnym okapem siedzenia.
Miałem miejsce w parszywie roztrzęsionym ogonie samolotu i obserwo-
wałem srebrne iglice wieżowców w City. Domy uparcie opierały się o ołowia-
ne niebo. Malały, kiedy maszyna ociężale wspinała się na swój bezpieczny
pułap lotu. Jeszcze przebłyskiwały refleksami szyb, gdy resztę rozciągniętych
w nieskończoność dzielnic już dawno przykryła mgła oddalenia.
Mieliśmy swoją wysokość.
Samolot pochodził z jakiejś zapomnianej rodziny DC-10. Wiedziałem,
że ta wibracja wcześniej czy później zaprowadzi mnie na krawędź przeciągłej
sraczki. Silniki ryczały, podłoga drżała, a wraz z nią moje kolana i wspomnie-
nia, w których to drżenie mnie w końcu zatopiło.
Odkąd pamiętam, moje życie na tym lądzie wypełniała fascynacja sztu-
ką plemiennej maski. Nie wszystkie okazy mnie interesowały. I nawet nie
zawsze te najbardziej intrygujące wizualnie sprawiały mi przyjemność pa-
trzenia. Główną rolę odgrywało coś jeszcze. Coś przedziwnie nieokreślonego,
wstrząsające zimnem i jednocześnie wywołujące jakieś przyjemne mrowienie.
Doznanie niemal o seksualnym podtekście.
W artyzmie tkwiła, jak zwykle, przyczajona groza. Tajemne wzory posia-
dały… Świadomość? Cała gorączka kolekcjonerska sporadycznie wybuchała
i gasła.
Czym były maski? Według wierzeń Papuasów rodziły się z inspiracji
wyobraźni, z rozdwojenia kreatywności jaźni. Były zatem tworem absolutnie
duchowym, o własnej, niezależnej percepcji świata. Rodziły się w potrzebie
zaistnienia i wpływania na losy żyjących ludzi. Dla Papuasów głowa była
siedliskiem duszy i jako taka, nawet odcięta, spełniała funkcję opiekuńczego
ducha. Zbyteczna więc była owa zniewalająca wiara w pomocne towarzystwo
ubezpieczeniowe. Wystarczał prawidłowo odrąbany łeb wroga, umieszczony
na wybornym kawałku bambusa, aby skutecznie chronić poletko, powiedzmy,
bratków przed atakiem szarańczy, bądź znienawidzonych dzieci sąsiada.
Posiadałem w skromnej biblioteczce wszystkie opracowania zajmujące się
szczegółowo badaniem sztuki plemiennej Nowej Gwinei. Wybitnym dziełem
było trójjęzyczne opracowanie wydawnictwa Konemann – Sztuka oceaniczna
Anthony’ego J.P. Meyera. Prawdziwa biblia kolekcjonerska. Stamtąd czerpa-
łem niezliczone chwile natchnienia i paranormalnego pouczenia.
Rok wcześniej nabyłem przedziwną maskę pochodzącą z nieprzebytego
gąszczu tego lądu. Nie istniała żadna dotycząca jej informacja. Katalogi mil-
czały. Zdobiące ją linie nie należały do żadnych znanych prądów artystycz-
nych. A sama maska była szczególnie mała. Zaledwie zakrywała pół twarzy.
W jakim celu ją wykonano? Do czego służyła? Czy noszeniu towarzyszyła
jakaś pieśń? Czy magia słowa budziła kolory? Miałem takie, które reagowały.
Kilka słów w narzeczu Asaru wyjaskrawiało, dodawało głębi i lśnienia! Ta
zdawała się na swój sposób jałowa. Zagmatwana w wyrazie. Materiał przy-
pominał wyschniętą skórę węża. I tak właśnie twierdził jej dawny właściciel
– antykwariusz.
– Pierdolona żmija naciągnięta na bambusową ramę – warknął obojętnie.
Nie przekonało mnie to wyjaśnienie sprzedawcy. Przeszukałem Internet.
Było kilka artefaktów o podobnym profilu artystycznym w Danii. Tam po-
dobne tworzywo budziło podejrzenie, że skóra pochodzi z jakiegoś niezna-
nego praszczura. Sam pamiętam, że odnalezienie podobnego fragmentu
w Ameryce Południowej swego czasu zrobiło furorę. Okazało się auten-
tycznym okazem megafauny tego kontynentu. Tylko gigantyczny leniwiec
posiadał tego typu gruzełkowatą skórę.
Niezmiernie podniecony odkryciem, za kilkaset marnych baksów pod-
dałem to coś analizie genetycznej. Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało
się, że próbka posiadała odwrotną polaryzację białek kodu DNA. Czyżby
obcy? A może analityczna pomyłka? To ostatnie było całkiem prawdopo-
dobne. Facet robiący analizy za flaszkę whisky zatańczyłby nago na środku
Federation Square. Dodatkowo na poczekaniu zrobiłby z tej skórki fiuta
aliena. Niektórym portfel zastępuje mózg. Nie wierzyłem w rezultaty ani
trochę, a jednak… ciągnęło mnie do tego lądu jak cholera. Pragnąłem całą
duszą tego spotkania trzeciego stopnia z kulturą tak archaiczną, że wręcz
przerażającą.
2.
W samolocie podano niewielki posiłek, który wytrącił mnie z zamyślenia.
Jakiś niesforny żart z jedzenia umieszczony w kartonowym gównie, pośpiesz-
nie okraszony standardowym uśmiechem stewardesy. Zerknąłem przez okno.
Ciągle jeszcze australijski kontynent.
Ta ziemia trwała w oczekiwaniu na jakąś inną, bardziej przychylną
epokę geologiczną. Niewielkie rozbłyski wodnych tafli wyglądały tu jak
pośpiesznie zagrabione diamenciki, w panice roztrzęsione przez złodzieja
w gigantycznej twarzy przerdzewiałej skały. Długie godziny lotu zepchnęły
wreszcie ten upieczony do szaleństwa kontynent poza horyzont. Krajobraz
orzeźwiła błękitno-lazurowa wstęga oceanu. Rafy koralowe i wtopione w nie
wyspy.
Wreszcie Port Moresby. Mały, zatłoczony, wrzeszczący spoconym tłumem
czarnuchów. Miał mnie stąd odebrać przyjaciel plantatora kawy. Pojawił się
wreszcie, zziajany i spocony do granic ciekłej możliwości, dopiero po godzi-
nie. Przepraszał namolnie. Miał kłopoty z realizacją czeków w banku. Ale
przywiózł ze sobą niewielki kawałek tej rybiej skóry i krótki list polecający.
Właśnie tego szukałem. To był nowy trop i prowadził do ludów Ramu.
Nasz samochód w końcu potoczył się wąskimi uliczkami. Wkrótce mknę-
liśmy pośród pól całkiem niezłą drogą w kierunku Borea, gdzie przyjaciel
miał dom i stojący na froncie samolot-awionetkę. Samolocik był w komple-
cie z czarnym, usłużnym pilotem. Po lunchu, zakrapianym przywiezioną
w prezencie „Wyborową” wódką, wrzucił moją walizkę na siedzenie i kazał
usadowić się wygodnie na pozostałych kilku centymetrach. Jakoś najtrudniej
przyszło mi zmieścić się w zaduchu kabiny.
Lot nie należał do przyjemnych, ale był najtańszym i najbezpieczniejszym
sposobem dotarcia do stolicy prowincji Madang, stamtąd udałem się zaś
górniczym samochodem przez Bogia do Awaru. Przewodnicy mieli popro-
wadzić mnie do wioski pomiędzy Muruken a Kwanga w dorzeczu Ramu,
gdzie zdecydowałem się spędzić czas i doświadczyć gościnności ludu Ramu
tuż przed końcem świata 2012 r.
Dobrze opłaceni przewodnicy to tak zwani porterzy. Wyspecjalizowani
i doskonali w swojej profesji. Ci akurat nie prezentowali się okazale. Przez
dobrą chwilę kłócili się, kto ma nieść mojego laptopa i stwierdzili, że do-
łączy do nas trzeci porter za sto dolarów ekstra. Młody chłopak o imieniu
Mayolo. Był chorobliwe chudy, a jego głowa, będąc niedorzecznie wielką,
ledwo utrzymywała się na wątłej szyi. Chłopak szedł czwarty, tuż za mną,
kiedy wkroczyliśmy w pierwsze pasma dżungli.
Nieraz byłem już w tego typu lesie, ale jeszcze nigdy w tak wściekłej pląta-
ninie zieleni jak ta. Woda i parne powietrze napierały na nas jak szkło. Stopy
wytaczały breję błota i martwych liści przy każdym stąpnięciu. Gdyby jeszcze
nie insekty… Ale było ich wszędzie zatrzęsienie. Co ciekawe, w Australii nie
wchodziły do nosa, a te tutaj wprost lubowały się we wtykaniu swych ciał
w zasmarkaną głębię, drążąc i wiercąc się szybkim ruchem w poszukiwaniu
smakowitości.
Ścieżka zwężała się. Biegła teraz na szczyt lesistego wzgórza. Wkrótce
pomknęła pomiędzy omszałymi głazami. Nieco dalej zamazała się, niemal
ginąc w świeżych trawach. Raptem znów ostro zarysowana ciągnęła się po-
między palmami i leżącymi pniami spróchniałych drzew. Wszystko to było
dla mnie nowe, ale jednocześnie czułem, że współgra z jakąś najgłębszą,
dotąd ukrytą struną mojej duszy. Nastraja ją, rzeźbi na nowo, wygładza na
niej zmarszczki i nagradza trudy.
W ciągu niespełna dwóch dni marszu pokonaliśmy dwadzieścia pięć kilo-
metrów dżungli. Niezwykły wynik, muszę przyznać. Stanęliśmy u progu wioski
późnym popołudniem. Oparliśmy bagaże o wielki pal, zwiastujący istnienie
chaty gdzieś powyżej. W koronach palm czaił się już ponury mrok. Akurat
lunął rzęsisty, tropikalny deszcz i przez chwilę słychać było tylko przewalające
się krople wody. Szczeble drabiny były aż szkliste od nadmiaru wody. Ledwie
pierwszy porter wdrapał się na wysokość płaszczyzny podłogi, a już krzyknął
przeraźliwie. Odskoczył. Wpadł na mnie. Strącił mnie z pierwszych szczebli
wprost na mokrą ziemię. Wcale nie patrząc, pobiegł w dżunglę, wrzeszcząc
niezrozumiałe komendy do reszty. Mój laptop pomknął wraz z chłopcem, a zło-
śliwie kopnięta walizka wysypała swą zawartość wprost do kałuży pełnej błota.
Ręce mi opadły. Przecież jeszcze chwila i tragarze zginą w dżungli, a deszcz
zamaże w błocie ślady. Stałem przez chwilę, nie widząc, co zrobić. Dręczyło
mnie pytanie. Co ten kretyn tam zobaczył? Wspiąłem się ostrożnie po drabinie
i w niekończącym się poszumie deszczu zajrzałem do wnętrza chaty.
Panował tu półmrok. Ulewa szeleściła na słomianym dachu. Spływające
chaotycznie krople pluskały na kałużach poniżej. Wzrok przyzwyczajał się.
Zobaczyłem bezgłowe trupy leżące w całym tym pomieszczeniu jak wiel-
kie, napuchnięte poduchy. Szyje były już dawno wyschnięte. Krew stężała
w czarne, złowieszcze plamy.
Nieruchomość ciał i ruchliwość deszczu mnie już nie przerażały. Ogarnęły
mnie obojętność i spokój. Przemierzyłem wszystkie siedem chat i wszędzie
napotkałem ten sam widok. Dzieci miały dodatkowo wyrwane ręce. To
wzbudziło moją nienawiść do tych istot z głębi nieprzebytego lasu. Las był
strażnikiem ich porządku, wiecznego obrzędu, usprawiedliwienia czynu,
wzniecenia i narodzin barbarzyńskiego gniewu.
W naszym świecie prawo, sprawiedliwość, kordony policji, mury więzień.
W ich przypadku las deszczowy, jako jedyny oskarżyciel i obrońca. Tam
ukrywali swoje troski, ból i samotność. On wyznaczał im kary za zbrodnie,
których nie było, bo istniał las. Las wiecznie wydzierający życie wszystkiemu,
co żywe, i oddający zgromadzony skarb temu wszystkiemu, co tak niecier-
pliwie oczekuje ponownego ożywienia.
W końcu pobiegłem za moimi porterami w dżunglę, próbując pośpiesz-
nie zamknąć zabłoconą walizkę. Zupełnie mokry w strugach deszczu, nie
miałem pojęcia, czego jest więcej w tej przejmującej wilgoci, obcej wody czy
swojskiego potu.
W dżungli nie było już żadnych śladów po moich tragarzach. Tylko
rozrzucone w jakimś szalonym bezładzie puzzle wprasowanych w błoto liści,
patyków i kamieni. Kiedy trącałem gałęzie, wybuchały chmurą złośliwych
insektów. Jakaś roślina poszarpała mi skórę. Nie widziałem kolców, ale czu-
łem, że mają się dobrze głęboko pod skórą, rozpalając ogień piekącego bólu.
Biegłem i przystawałem, nasłuchując. Walizka ciążyła mi jak głaz. Deszcz
zamienił się rozszalałą ulewę. Strącał lawiny liści. Gdzieś wysoko w górze
wiatr szarpał korony drzew. Ptaki umykały w popłochu, milczące i głuche.
Dałem spokój tej bezsensownej pogoni… Usiadłem na walizce. Droga
wydawała się ślepa we wszystkich kierunkach. Pod stopami czułem coraz bar-
dziej mięknącą ziemię, jakby chciała mnie wchłonąć, rozpoczynając trawienie
od rozmoczonych już spodów butów. Ziemista masa była wewnątrz gęsta od
świeżych korzeni i dopiero co zagrzebanych pnączy. Przypominała tkankę
pełną nerwów i soczystych żył. Nie było w niej już miejsca na wetknięcie
świeżego trupa. Mogłem co najwyżej położyć się na powierzchni i wniknąć
w nią jakiś czas później jedynie soczystościami wnętrza, pozostawiając wy-
suszone truchło kości na pastwę owadów i wiatru.
Nie widziałem drogi ucieczki. Zdawałem sobie sprawę, że wioska będą-
ca w pobliżu nosi niewidzialne piętno zagłady, że to coś powróci i upomni
się o wciąż żywych. Z drugiej strony las proponował perspektywę tułaczej
śmierci. I to wybrałem, gdy w końcu przebrzmiał werbel deszczu. Ruszyłem
pomiędzy drzewa, goniąc umykający szelest kropel. Walizka już teraz nie
przedstawiała żadnej wartości. Wczoraj zjadłem ostatni kawałek sera, a toreb-
ki cukru z restauracji McDonald’s w Port Moresby upchałem po kieszeniach
spodni.
Było tu całe mnóstwo palm. Prześcigały się w drodze do światła.
Gigantyczne figowce oplatały każdy napotkany przedmiot. Obojętne czy
była to skała, obce drzewo czy żywy człowiek. Przypuszczam, że gdybym
zatrzymał się na dostatecznie długo, jakiś figowiec oplótłby mnie na swym
szorstkim i seksownym korzeniu…
Droga wiła się w dół. Napotykałem strumienie, ale woda cuchnęła gli-
ną. Wolałem spijać pozostałości deszczu z szerokich liści filodendronów.
Prawdziwy głód dał mi się we znaki dopiero późnym popołudniem. Nie
znalazłem nic, czym mógłbym go zaspokoić.
Wieczorem dotarłem do pierwszych wzgórz. Ale wzniesienia były inne
niż te, które mijaliśmy z tragarzami. Szczyty wypełniały omszałe głazy, po-
łamane drzewa, kłębiące się liany i rzędy świeżo w nie wetkniętych młodych
palm. Tam nocowałem. Pierwsza prawdziwie samotna noc na mojej wyspie
marzeń. Jakby los postanowił mnie tu zaciągnąć tajemniczą siłą i uśmiercić
dla zwykłego kaprysu.
Noc nie przyoblekła szaty z gwiazd dla nieproszonego gościa. Nadeszła
uzbrojona w kłębiastą zbroję chmur. Upuściła delikatną mżawkę, która nie
wybudzała ze snu życia, tylko zachęcała do nękania owady. Całymi chma-
rami lepiły się do mojej twarzy, ramion i nóg. Rankiem byłem czerwony
od ukąszeń jak najwspanialszy wschód słońca. Uciekałem od tego miejsca
do późnego popołudnia. Zauważyłem też pijawki na skórze. Były wszędzie.
Odrywałem je z obrzydzeniem. Barbarzyńskie stworzenia pozostawiały nie-
gojące się rany. Pod wieczór odnalazłem zupełnie przypadkiem roślinę, której
liście przytknięte do skaleczenia przynosiły krótkotrwałą ulgę.
Wieczorem znów wypełniały tłumnie moją skórę. Łydki były naprawdę
biedne. Wątpiłem, czy została tam kropla krwi. Wtedy odkryłem nowe prze-
znaczenie pijawek. Kiedy głód stał się problemem nie do zniesienia, ostrożnie
rozgryzałem je w ustach i szybko połykałem, kiedy umierały w konwulsjach.
Owszem, czułem posmak krwi, ale to była w końcu moja własna, swojska
krew. Stanowiłem niezłą przynętę. Zebrałem dobre dziesięć dekagramów
przysmaku. Miały gorzki, kwaskowaty smak. Wtedy przypomniałem sobie
o torebkach cukru z McDonald’s i postanowiłem osłodzić sobie resztę kolacji.
Był to pierwszy posiłek od dwóch dni zjedzony w tym piekielnym lesie.
Czas odmierzał deszcz. Był dokładny jak zegarek. Noce spędzałem na omsza-
łych głazach. Dni w podobnych do siebie wąwozach. Powoli zatraciłem poczucie
rzeczywistości. Buty zamieniły się w kule zaschniętego błota. Nogi piekły od
zadrapań, wolno zamieniających się w przewlekle zainfekowane rany. Pozostałem
już tylko w swojej ulubionej podkoszulce i szortach. Kapelusz mokry od potu
i ciężki od soli już tylko mi przeszkadzał. Miałem wszystkiego dość. Drzewa
wydawały się wszystkie takie same. Ścieżki wiły się w dal jak labirynt wiecznej
zasadzki. Jadłem jakieś grzyby, żułem orzeszki, próbowałem owoców podobnych
do wielkich jagód. Pragnąłem już tylko przerwać jak najszybciej to zjawisko zwane
życiem. Siła, która mnie tu przyniosła, była niewątpliwie szaleństwem i obłąka-
niem mojego umysłu. Nie istniało sensowne wytłumaczenie nieracjonalnego
zachowania. Maska? Teraz pragnąłem tylko od tego lasu śmierci. Pragnąłem,
aby stał się wyrocznią i mądrym do niej przewodnikiem.
3.
Naprędce pożerane owoce mnie jednak nie zabiły. Wyostrzyły mi tylko zmy-
sły, naćpały mnie jakąś niebywałą wrażliwością. Nieoczekiwanie doznałem
krótkotrwałego olśnienia. Ptaki ponad moją głową nie nawoływały się tak
bezmyślnie i jałowo jak dotąd myślałem. Wydawały dźwięki zachęty do ma-
gicznie natchnionego tańca. Wybijały rytm dla nóg, dla moich nieustających
kroków w błocie i mazi z liści. Usłyszałem tę nagłą, wybuchającą wzniosłymi
tonami muzykę, która wypełniła mnie nadzieją na zmianę. Ucieszyłem się
i wkrótce zatańczyłem. Nagle objawiły mi się wszystkie ścieżki i kierunki,
i cele. Wszystkie najbliższe wioski i te najdalsze.
Poczułem zapach oceanu zaledwie o setkę kilometrów przed sobą i runą-
łem kolanami w błoto. Zadyszany tańcem, chichoczący. Potem zawstydzony…
Niespodziewanie upadłem na wznak. Tak trwałem godzinami, poruszając
ramionami jak zbłądzony pływak. Maź przepływała ponad ręką ciepłą falą.
Nagle zauważyłem pochylającą się postać. Twarz miała zamazaną i starą
jak kora drzewa. Bezzębne, głębokie w rozwarciu usta. Oczy przymrużone
i mocno zapadnięte w czaszkę. Zamknąłem powieki, kiedy poczułem ręce
tego człowieka zaciskające się na moim gardle. Wahał się.
„No dalej” – myślałem. Przyduszał delikatnie i puszczał, jakby z szyi
wyrabiał ciasto. Znów spróbował. O ile dotąd miałem jakieś mętne pojęcie
o rzeczywistości, to teraz straciłem przytomność na dobre.
Budziłem się kilkanaście razy. Zawsze w jakimś duszącym dymie. Były to
wnętrza chat. Możliwe, że tylko różne jej pokoje, ale odnosiłem nieprzeparte
wrażenie, że były to odrębne chaty. Małe, większe, czasem zwykłe szałasy.
Ludzie wpatrywali się we mnie osłupiali, z niedorzecznym zachwytem,
a czasem z wręcz bogobojnym lękiem. Były to wszystkie wioski, które
znałem z mapy i też te, których na mapie nie było. Skąd wiedziałem? Hm…
Śniłem?
Pewnego dnia znalazłem się w duszącym dymie sam. Panująca cisza
mnie zaszokowała, ale nie przejęła lękiem. Czekałem. Czułem, że coś nastą-
pi. Po godzinie dostrzegłem rysy znajomej twarzy. Ten człowiek zdawał się
być wyciosany w grubej warstwie niezmiernie starego drzewa. Niezwykła
chudość tworzyła wizję nieregularnego w zarysie ciała. Kości miał chaotycz-
nie i bez sensu wystające. Z zapachu starzec przypominał stare, wilgotne
książki na półkach mojego domowego stryszku. Mrużył oczy. Sapał. Kasłał
przeciągle i ciężko. Poruszał się momentami jak ślepiec, dorzucając pach-
nących ziół do palącego się ogniska, ale jednocześnie jego kroki posiadały
wiele magicznej precyzji. Po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że pełen
był tych wizualnych sprzeczności i niezgody z jakiegoś ważnego powodu.
Trwało misterium… Mamrotał chłopięcym głosem i chrypiał jak starzec.
Wyśpiewał jakiś fragment pieśni głosem młodej indonezyjskiej praczki, by
po chwili zaklinać w dymie ogniska tonem zatrutej fanatyczną gorączką
wiedźmy. Znów milczał i kołysał się na skrzyżowanych nogach. Zatrząsł się
w malarycznym jasnowidzeniu i… Nagle spostrzegł mnie. Jego usta drgnęły
i wydały ciche cmoknięcia. To były krótkie wyrazy języka ludu Ramu.
„Mój Boże, co się ze mną dzieje?” – pomyślałem z dzikim przestrachem.
Nie rozumiałem ani słowa!
Obudziłem się innego dnia. Dym niósł z sobą ostry zapach palonej ptasiej
skóry. Gryzł w oczy. Budził odruch kaszlu i wymiotów, wyostrzał percepcję
niemal do granic ostrego bólu. Wtedy poczułem… Ją! Miałem na sobie jakąś
przedziwną suknię. Chyba żywą! Co ja mówię? Żywą? Przypomniała mi
dziecięcą zabawę w ducha z długim prześcieradłem narzuconym na głowę.
Tym razem wszystko doskonale widziałem, jakby tkanina przyrosła do czaszki
albo zabrakło jej w miejscu głowy! Czyżby zaszeleściła zaintrygowana? Spała
setki lat. Zesztywniała nieco i wyschła od tego leżenia, ale na powrót wracała
do pełni życia.
Starzec mówił do mnie.
Ignorowałem jego wołanie. Zatańczyłem w tej ciężkiej szacie zupełnie
pozbawiony poczucia rzeczywistości. Tkanina przypominała śliską i lepką
skórę ryby. Tę samą, z której wyprodukowano moją miniaturową maskę.
Nagle poczułem, jak moje wirujące nogi zdrętwiały i, na Boga, odpadły
z przedziwnym, długim stukiem kolan o drewniane bale podłogi. Słowa
starca brzmiały teraz jak magiczne wezwania. Pętały mnie! Osaczały. Może
po prostu śniłem?
Starzec śpiewał. Płomień ogniska lizał mu brzuch, niemal opalał nagie
przyrodzenie, łasząc się do brudnych kolan. Nagle krzyknął, a mi odpadły
wirujące ręce, zapadły się piersi i ciało pozostało w jednym momencie
bez oddechu. To był krytyczny moment. Poczułem odkręcającą się szyję
i usłyszałem głuchy łoskot padającego ciała. Rozpadło się jak części pla-
stikowej lalki.
W sumie było to bez znaczenia. Ciągle wirowałem w tańcu. Czułem się
wyzwolony, radosny i lekki. Suknia była teraz wszystkim. To ona pozwalała
na tę szaloną, swobodną lewitację.
– Janie?
Ktoś wołał mnie po imieniu? Któż mógł mnie tu znać?
--
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy