Kadr z najnowszego filmu Władysława Pasikowskiego "Pokłosie" |
O absurdalności tych oskarżeń wypowiedział się ostatnio profesor Zbigniew Brzeziński, politolog, ale też i praktyk życia politycznego, doradca do spraw bezpieczeństwa m.in. prezydenta USA Cartera. Nie jest jednak wykluczone, że o ów rzekomy wybuch będziemy się w Polsce spierać tak długo, póki ktoś nie udowodni, że jest to w dziejach Polski moment równie ważny, jak Wielki Wybuch w dziejach kosmosu.
Inny wszakże wybuch miał miejsce kilka lat temu, gdy Jan Tomasz Gross opublikował reportaż historyczny „Sąsiedzi”, relacjonujący udział Polaków w okresie okupacji nazistowskiej w zagładzie Żydów w Jedwabnem. Odsłonięcie tego akurat epizodu okazało się dla wielu doświadczeniem szokującym i bolesnym, gdyż niemal z definicji Polacy mogą być jedynie ofiarami zbrodni, nigdy zaś jej sprawcami. Dziś, jak się wydaje, wiedza o tym haniebnym wydarzeniu zdołała się zakorzenić w polskiej świadomości, jak silnie jednak, o tym dowiemy się obserwując reakcję na film Władysława Pasikowskiego „Pokłosie” w dużej mierze oparty właśnie o wiedzę na temat tamtych zaszłości. Warto zatem odnotować niektóre z głosów ów film komentujących.
I tak w artykuliku czy recenzji „Zmowa milczenia” Barbara Hollender na łamach „Rzeczpospolitej” (nr 262/2012) stara się przede wszystkim dowieść, że film Pasikowskiego nie jest żadnym novum w polskiej kinematografii, która od wielu lat boryka się z tym, jak pisze autorka, „trudnym tematem”: „Nie jest jednak prawdą, że filmowcy od tego tematu uciekali. W Polsce powstało kilka znaczących dokumentów opartych na tym samym pomyśle, co „Pokłosie”. W „Obcym VI” Borysa Lankosza (…) młody Żyd trafiał do wsi, w której zniknęli jego przodkowie. W poruszającym dokumencie Pawła Łozińskiego z 1992 roku „Miejsce urodzenia” pisarz i eseista żydowskiego pochodzenia Henryk Grynberg wraca w rodzinne strony, do wsi Radoszyna. Chodzi od domu do domu, rozmawia z ludźmi. Odkrywa potworny wojenny dramat swojej rodziny. (…) Grynberg odnajduje szczątki ojca zakopane na polu. Opiera głowę o przydrożny płot. Bezgłośnie płacze. Wieś patrzy na to w ciszy. Pasikowski w „Pokłosiu” odnosi się do tego filmu, cytuje nawet niektóre sceny”.
Wszystko to prawda, ale nie do końca szczera. Jest bowiem zasadnicza różnica między filmem dokumentalnym a fabularnym, polegająca przede wszystkim na tym, że dokument dociera do niewielu, zaś dobra fabuła oglądana jest masowo. Bo o ile prawdą jest, że dokumentacja zbrodni w Jedwabnem istniała wiele lat przed opublikowaniem książki Grossa, to przecież dopiero jej pojawienie się na rynku sprawiło, iż zaczęto o tej sprawie mówić publicznie. Podobnie, jak się zdaje, będzie z najnowszym filmem Pasikowskiego, reżysera niewątpliwie posługującego się atrakcyjnym i zarazem nowatorskim językiem, czego dowodem był sukces jego „Psów”. Ale właśnie ten język zdaje się recenzentce „Rzeczpospolitej” doskwierać: „Akcja „Pokłosia” toczy się szybko, aktorzy tworzą świetne kreacje, zdjęcia Pawła Edelmana – jak zawsze – robią wrażenie. Dlaczego więc czuję niedosyt? Może dlatego, że reżyser ubiera tragedię w kostium kina gatunkowego. Łączy thriller z czymś w rodzaju polskiego wiejskiego westernu. Wszystko nagle staje się łopatologiczne. (…) Kilka puent szytych jest zbyt grubymi nićmi, kilka symboli wydaje się zbyt nachalnych. Jakby reżyser nie wierzył w inteligencję widzów”. Bo, oczywiście, jak powszechnie wiadomo, widzów mamy wyjątkowo wyrobionych, smakujących wszelkie odcienie i niuanse i nie potrzebujących „zbyt nachalnych symboli”, czego dowiedli masowo w czasie nie tak przecież odległych sporów o krzyż postawiony przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie po katastrofie smoleńskiej.
Hollender udała się rzecz dość skomplikowana, zaświadczająca jednak wyjątkowo zdolności dziennikarskie – napisanie pozytywnej recenzji negatywnej. Wyważony i mądry wywiad na temat filmu zatytułowany „Brudna pamięć” przynosi „Polityka” (nr 45/2012), w którego zakończeniu psycholog Olaf Żylicz, uczestniczący w dyskusji po jednym z pokazów, odpowiadając na pytanie Joanny Cieśli, stwierdza: „Po projekcji zostało kilkuset, często młodych ludzi, siedzieliśmy do północy. Film musiał być dla nich ważny, wiele osób w trakcie projekcji było głęboko poruszonych, choć byli i tacy, którzy się śmiali, bo dostrzegali w nim zabawne momenty. Dla mnie było to najpierw zupełnie niezrozumiałe, ale dotarło do mnie, że to młode pokolenie jest inne niż my, urodzeni w latach 60. czy nawet 70. Być może mniej emocjonalnie uwikłane w historię Polski. Oni jeżdżą po świecie, widzą, jak jest różny, mają więcej dystansu. Nie uznają tabu, czują ciekawość, mają więcej dobrej pewności siebie, chcą rozmawiać. To budzi nadzieję”. Ale też warto dodać do tego dość istotną uwagę. To ludzie urodzeni już w latach 80., a nawet 90, nie tylko więc nie uwikłani w historię Polski i świata, ale też, za sprawą naszego systemu edukacyjnego, pozbawieni wiedzy o tej historii. Dla nich film Pasikowskiego jest nie tylko dobrze skonstruowaną narracją, ale też, właśnie za sprawą „nachalnych symboli” i „puent szytych grubymi nićmi”, w jakiś sposób zrozumiały – bez nich byłby mówieniem o brudnej pamięci szyfrem zrozumiałym jedynie dla pradziadków czyli po prostu bełkotem. Pasikowski jest reżyserem, który nie tylko wie, co chce powiedzieć, ale też do kogo się zwraca, stąd kłopot w jego recepcji mają ci odbiorcy, którzy nawykli do raczej subtelnych aluzji i dyskretnych napomknięć, które przecież na swój sposób tabuizują rzeczywistość.
Taki kłopot pojawia się w pierwszych słowach recenzji „Gross trafia pod strzechy” pióra Anity Piotrowskiej na łamach „Tygodnika Powszechnego” (nr 46/2012): „Trudno dyskutować z filmem, który bezwzględnie powinien był powstać. Jeszcze trudniej krytykować pierwszą tak spektakularną próbę zmierzenia się z przeklętym problemem „polskich sąsiadów” na gruncie kina popularnego”. Podkreśla zatem rolę filmu: „Pasikowski wnosi pod strzechy multipleksów to wszystko, co w wąskich, „wykształciuchowskich” kręgach zostało już dawno przepracowane (…). Robi coś zaskakującego: Kręci mrożący w żyłach thriller osadzony na współczesnej polskiej wsi. Nie próbuje przekonać przekonanych. Wkracza ze swoją kontrabandą tam, gdzie dotychczas nikogo jeszcze nie było. (…) Pasikowski brutalizuje współczesną rzeczywistość, by pokazać, jak kolejne pokolenia naznaczone są przez nierozliczoną winę. Po krwawych żniwach sprzed półwiecza ciągle trzeba zbierać zostawione na ściernisku pokłosie. Twórca „Krolla” nie boi się dosłowności: zarosłe zbożem macewy w końcu ujrzą światło dzienne, a wraz z nimi stosy odkopanych kości i czaszek. (…) Film Pasikowskiego rozdrażni więc nie tylko tych, którzy z uporem maniaka pielęgnują mit polskiej niewinności, ale i tych, którym przeszkadzać będzie jasełkowa wizja ukrytego antysemityzmu polskiego. (…) Znajdzie się jednak spora grupa widzów, która właśnie dzięki tym efekciarskim figurom ma szansę zmierzyć się z nieuświadomioną traumą – nie tylko z przeszłością Jedwabnego, Wąsocza czy Radziłowa, ale historią własnych miast i miasteczek, którym odebrano ich dawną tożsamość. Z czymś, czego nie nauczyły ich szkolne lekcje historii. (…) To także film o tym, że prawda wcale nie tak łatwo nas wyzwala. Co zrobić z tą prawdą? Jak się wobec niej zachować? – to jest właśnie najtrudniejsze pytanie skierowane do widzów filmu Pasikowskiego”.
To pytanie wszakże można dodatkowo odwrócić: czy potrafimy, przeżywając podobne dylematy, lepiej zrozumieć tych, którzy z takimi problemami muszą sobie radzić jako sprawcy zbrodni, których ofiarami z kolei my sami byliśmy? Siła tego filmu właśnie na tym polega, że stwarza szanse na wyrwanie rozliczeń z przeszłością z czysto emocjonalnego odreagowywania.
Doskonały kontekst dla takiego odczytywania obrazu Pasikowskiego stanowi wywiad – zatytułowany „Ostatni taki naiwny” – jaki dodatkowi do „Gazety Wyborczej” („Duży Format” nr 43/2012) udzielił odtwórca jednej z głównych ról Maciej Sthur. Aktor zwraca uwagę na specyfikę mówienia w Polsce o relacjach polsko-żydowskich:
„”Żyd” – kiedy pada to słowo, trzeba uważać. Ma ono w Polsce taki ładunek emocjonalny, ładunek skojarzeń, niebezpieczeństw, że nawet ludzie, którzy mogliby uchodzić za filosemitów, słysząc to słowo, stają się ostrożni. (…) Chyba za dużo złego się w Polsce wydarzyło. Nawet w moim środowisku, gdzie wiele osób powiedziało np. „Jestem gejem”, mało kto mówi: „Jestem Żydem”, więc albo jest ich naprawdę mało, albo cały czas strach powiedzieć, że jest się Żydem. Z jednej strony nikt się nie przyznaje, z drugiej – wszyscy są posądzani. Pod niejednym kościołem można kupić broszurę „Poznaj Żyda”, gdzie również Jerzy Sthur został rozpoznany jako Josek Feingold – ku uciesze mojej rodziny”.
Tu dziennikarka (Donata Subbotko) wtrąca „asekuracyjne” pytanie: „Pochodzenia austriackiego?”. Na to, nie tracąc ironicznego dystansu, aktor odpowiada : „Z Dolnej Austrii. Ale tego nie podali. Mnie jeszcze nie rozszyfrowano, ale rozumiem, że skoro ojciec jest Joskiem, to muszę być Moszkiem Feingoldem, bo innego wyjścia nie ma. (…) Jestem przygotowany, zamówiłem sobie rozpuszczalnik do zmywania gwiazdy Dawida z drzwi”.
Niby śmiesznie, ale jednak strasznie: skądinąd od dawna wiadomo, że w Polsce jest się Żydem nie z pochodzenia, ale z nominacji – ale przecież to wiedza raczej elit niż mas. Na ten aspekt potocznej świadomości zwraca Stuhr uwagę: „Znajdą się tacy, co powiedzą, że to Niemcy zamordowali Żydów pod Jedwabnem (…). Jeszcze trudniej rozmawiać z kimś, kto twierdzi, że zna historię, ale zna ją inaczej niż my. On to wie, czytał dokumenty takiego profesora z IPN. I to Niemcy zrobili. (…) Nikt właściwie tych Żydów na oczy nie widzi, a wszyscy są przekonani, że oni nami rządzą, nami manipulują, że się na nas bogacą. (…) Jak nam źle, to możemy narysować gwiazdę Dawida na szubienicy na przystanku i wtedy coś będziemy znaczyć. Ale mimo wszystko uważam, że świat boi się naszego antysemityzmu ponad miarę, no bo faktycznie, można te gwiazdy tu i tam zobaczyć, ale ile osób je maluje?”.
I wreszcie ważne wyznanie, już bezpośrednio związane z filmem: „Nie wiem, jak bym się zachował, gdybym w 1941 mieszkał w Jedwabnem i ruszyłby ten śmiercionośny pochód. Znając wyniki eksperymentów psychologicznych Philipa Zimbardo czy Stanleya Milgrama, myślę, że istnieje prawdopodobieństwo, że byłbym w grupie katów. Ludziom rozumnym chyba trudno o sobie myśleć jednoznacznie: jestem dobry, jak będzie pożar, to rzucę się na ratunek. Nie wiem tego. Jak wybuchnie, to się okaże, czy się rzucę. Trzeba stawiać sobie pytania, ale niekoniecznie na nie odpowiadać. Może zresztą w samych pytaniach jest szansa ludzkości. Człowiek może być wmanipulowany przez historię w sytuację, która wyciągnie z niego wszystko, co najgorsze. Nie chcemy powiedzieć tym filmem, że Polacy są źli, chcemy powiedzieć, że tak zawirowała historia, że z Polaków wylazło straszne zło – z pewnych Polaków w pewnych okolicznościach”.
Gdy czytałem ten wywiad, powracałem często do jego pierwszego zdania: „Byłbym gotów dopłacić, żeby w tym zagrać”. Myślę, że gra w tym filmie, przyjęcie tej właśnie roli była dla Macieja Sthura tak samo ważna, jak rola Agnieszki, którą zagrała Krystyna Janda w „Człowieku z marmuru” Andrzeja Wajdy. Janda mierzyła się z tym, co było mniej lub bardziej uświadamianym problemem sporej części jej generacji, a co może wtedy tak wprost nie mogło być nazwane: próbowała w tej roli zrozumieć, co sprawiło, iż tak wielu ludzi zostało przez historię wmanipulowanych w komunizm, choć z pewnością nie można by ich było nazywać wyznawcami tej ideologii.
Podobnie jest ze Sthurem w „Pokłosiu”. W obu tych rolach nie chodzi o wyrafinowane rozważania wybitnych intelektualistów, w których poddają subtelnej analizie mechanizmy działania systemu, w jakim się znaleźli inni. Chodzi raczej o próbę zrozumienia człowieka wydanego na pastwę żywiołu historii odczłowieczonej czy, jak to określił w jednym z esejów Jerzy Stempowski, które to określenie z kolei często przywoływał Gustaw Herling-Grudziński, „historii spuszczonej z łańcucha”, wobec której, w ostatecznym rachunku, każdy z nas pozostaje samotny, zdany na własne, nie zawsze dyktowane rozumnym namysłem decyzje. I być może najlepiej ten sposób tworzenia roli opisuje Stuhr w słowach następujących: „Miarą dobrego aktorstwa nie jest stopień przygotowania, ilość pracy, jaką się w to włożyło. Liczy się, co w danej chwili aktor z siebie wykrzesze, czy włoży w rolę trochę człowieka. Bo jak się przygotować np. do sceny, kiedy nagle z głębokiego dołu w strugach deszczu wyciągam ludzką czaszkę?”.
Ale też: czy tylko o aktorstwo tu chodzi?
Leszek Szaruga
Studio Opinii
_________________________________
Laszek Szruga - poeta, tłumacz z języka niemieckiego, krytyk literacki - prawdziwe nazwisko to Aleksander Wirpsza. Urodził się 28 lutego 1946 w Krakowie.Pseudonim, pod którym konsekwentnie występuje w literaturze, zaczerpnął z Robaków Marka Nowakowskiego. Dwóch innych pseudonimów - Jan Krajnik i Krzysztof Powoski - używał w okresie współpracy z sekcją polską Radia Wolna Europa. Jego prawdziwe nazwisko to Aleksander Wirpsza i jest on synem poety Witolda Wirpszy oraz Marii Kureckiej, tłumaczki i pisarki. Poeta, tłumacz z języka niemieckiego, krytyk literacki (omawiający książki m.in. w "Zeszytach Literackickich"). W roku 2000 otrzymał habilitację na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu na podstawie rozprawy "Państwo - historia - literatura". Od roku 2003 wykładowca historii literatury na Uniwersytecie Szczecińskim oraz w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Częstochowie. Obecnie mieszka w Warszawie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy