Polityka zagraniczna była tematem trzeciej i ostatniej przedwyborczej debaty telewizyjnej prezydenta USA Baracka Obamy i jego republikańskiego rywala Mitta Romneya. Republikanin kreował się w niej na kandydata pokoju, a Demokrata zarzucał mu dwulicowość.
Przeważa opinia, że debatę, która odbyła się na uniwersytecie Lynn w Boca Raton na Florydzie w nocy z poniedziałku na wtorek czasu polskiego, nieznacznie wygrał Obama. Uznali tak m.in. widzowie telewizji CNN w przeprowadzonym na gorąco sondażu: 48 proc. za zwycięzcę uznało urzędującego prezydenta, a 40 proc. - Romneya.
Kiedy jednak zapytano wahających się respondentów w sondażu, czy debata wpłynie na ich decyzję w wyborach, 24 proc. odpowiedziało, że będzie teraz głosować na prezydenta, 25 proc. – że na kandydata Republikanów. Z kolei 50 proc. odparło, że nadal są niezdecydowani.
Romney atakował Obamę, zarzucając mu brak strategii powstrzymania fali ekstremizmu islamskiego w krajach muzułmańskich, ale nie wyjaśnił, na czym dokładnie ma polegać jego strategia. Powtarzał też, że prezydent okazuje słabość wobec państw wrogich Ameryce, jak Iran, lub jej rywali do światowego przywództwa, jak Chiny.
Wypomniał m.in. prezydentowi podróż do krajów arabskich w 2009 roku, w czasie której Obama ominął Izrael. Romney nazwał ją "tourem przepraszania" za domniemane winy Ameryki wobec krajów Trzeciego Świata.
Wytknął również Obamie odwołanie planu budowy amerykańskiej tarczy rakietowej w Polsce, realizowanego przez administrację poprzedniego prezydenta George''a W. Busha.
Kiedy jednak prowadzący debatę moderator Bob Schieffer pytał Romneya, jakie konkretnie rozwiązania proponuje w poszczególnych kwestiach, okazywało się, że republikański kandydat przeważnie zgadza się z Obamą.
W sprawie rewolucji w Egipcie powiedział, że podobnie jak Obama popierał wezwania skierowane do prezydenta Hosniego Mubaraka, by ten ustąpił. Zapytany o powstanie w Syrii, oświadczył, że jest za pomaganiem w dozbrajaniu rebeliantów, ale nie za zbrojną interwencją USA w tym kraju w celu obalenia prezydenta Baszara el-Asada.
Romney podkreślał, że zajmuje umiarkowane stanowisko wobec takich spraw jak wojna w Afganistanie, czy zbrojenia nuklearne Iranu. Tak jak Obama, popiera wycofanie wszystkich wojsk z Afganistanu do końca 2014 roku, kiedy zgodnie z planem NATO zadania dotyczące bezpieczeństwa mają być przekazane w całości armii i policji afgańskiej.
W półtoragodzinnej debacie Romney nieustannie zaznaczał, że opowiada się za pokojowymi rozwiązaniami, wykluczającymi użycie siły przez USA, czy przedłużanie wojskowej obecności USA za granicą.
Obama wytknął mu, że we wszystkich tych sprawach mówił wcześniej co innego, a wręcz, że sugerował rozwiązania konfrontacyjne i ryzyko wojny. "Problem z panem, gubernatorze, jest taki, że w wielu kwestiach wyrażał pan przedtem wszelkie inne możliwe opinie" - powiedział prezydent.
Romney i jego prawicowi eksperci wcześniej krytykowali Obamę, że ustalił termin wycofania wojsk z Afganistanu na koniec 2014 roku; Republikanin twierdził, że nie należało wyznaczać ostatecznej daty wyjścia z Afganistanu i mówił, że harmonogram powinien zależeć od tego, co zalecą dowódcy wojskowi.
Romney sugerował też w przeszłości, że nie należało porzucać Mubaraka, wiernego sojusznika USA w na Bliskim Wschodzie.
W czasie debaty Republikanin przyznał też, że wojna z Iranem może być jedynie ostatecznością i nie protestował, kiedy Obama przypomniał, iż jego administracji udało się przeforsować "najsilniejsze jak dotąd" sankcje na Iran. Atakował jednak początkowe próby Obamy nawiązania rozmów z władzami w Teheranie, co zakończyło się fiaskiem i fakt, że Obama nie poparł antyrządowych demonstracji w Iranie w 2009 roku.
Prezydent kilkakrotnie wytknął Romneyowi potknięcia w wypowiedziach na tematy międzynarodowe, niekiedy w szyderczym tonie. "Jestem zadowolony, że uznał pan, iż Al-Kaida jest zagrożeniem, ponieważ kilka miesięcy temu, kiedy zapytano pana, co jest największym geopolitycznym zagrożeniem dla Ameryki, odpowiedział pan, że nie Al-Kaida, tylko Rosja" - powiedział Obama. Po chwili dodał: "Wygląda na to, że polityka zagraniczna z lat 80. chce powrócić". Była to sugestia, że Romney chce wrócić do polityki konfrontacji z okresu zimnej wojny.
Kiedy kandydat Republikanów ponownie skrytykował rządowe plany redukcji budżetu obronnego – nie wspominając, że popierane są one przez część Republikanów w Kongresie – Obama powiedział, że jego rywal proponuje wydatki na zbrojenia, "których nawet Pentagon nie chce". Romney krytykował te cięcia, argumentując m.in., że "amerykańska marynarka wojenna ma teraz mniej okrętów niż w 1916 roku".
"Armia ma teraz także mniej koni i bagnetów" - kpił ze swego rozmówcy Obama. "Mamy teraz coś, co się nazywa lotniskowce, na których lądują samoloty. Nie chodzi przecież o grę w wojnę morską, gdzie liczymy okręty" - powiedział.
Debata wielokrotnie schodziła na problemy krajowe, kiedy obaj kandydaci podkreślali, że Ameryka nie może pełnić nadal roli hegemona na świecie bez rozwiązania swych problemów wewnętrznych, głównie wzmocnienia gospodarki.
Dochodziło tu do częstych spięć między obu politykami. Obama zarzucał Romneyowi m.in., że wypiera się tego, co poprzednio powiedział, np. krytykując w 2009 roku ratowanie przed bankructwem koncernów samochodowych przez rząd.
Dwaj rywale do Białego Domu przerywali sobie nawzajem i oskarżali o przekręcanie swoich wypowiedzi.
W pierwszych komentarzach przeważają opinie, że Obama debatę wygrał lekko "na punkty". Komentatorzy uważają jednak, że Romney też wypadł dobrze, wykazując się elokwencją i dobrym przygotowaniem do polemiki.
Konserwatyści twierdzą, że występ kandydata GOP "był prezydencki", m.in. dzięki temu, że przedstawiał się on jako rozważny "kandydat pokoju", a nie "prawicowy jastrząb".
W czasie prawyborów Romney licytował się ze swymi konkurentami do nominacji prezydenckiej w GOP na twardość w deklaracjach w dziedzinie polityki międzynarodowej. Sondaże dowodzą jednak, że po wojnach w Iraku i Afganistanie Amerykanie stanowczo nie chcą dalszych wojen, ani niepotrzebnych zamorskich interwencji.
Zdaniem niezależnych obserwatorów, mimo wygranej Obamy, debata raczej nie wpłynie znacząco na wynik wyborów 6 listopada. Jak twierdzą, przede wszystkim dlatego, że problemy polityki zagranicznej obchodzą teraz Amerykanów dużo mniej niż palące kwestie krajowe, a głównie stan gospodarki.
Z Waszyngtonu Tomasz Zalewski (PAP)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy