W konkursie literackim "Moja Emigracja" oprócz przyznania pierwszej nagrody, równorzędnie wyróżnione zostały dwie prace . Przedstawiamy drugą wyróznioną pracę autorstwa Krzysztofa Deji pt. "Emigrancka Wola". Konkurs zorganizował portal internetowy Favoryta. Bumerang Polski był patronem medialnym konkursu.
- Jaruzelskiemu to się od nas pomnik należy – z entuzjazmem przekonywał mnie Zen, mój druh emigracyjnej doli od ponad dwudziestu lat.
- A z jakież to racji? – zaoponowałem – czyś ty orientację polityczną ostatnio zmienił?
- Nie, to nie to. Chodzi mi o docenienie jego wkładu w ułatwienie naszej emigracji.
- ???
- Chyba nigdy nie było tak łatwo podjąć tę bądź co bądź trudną decyzję, jak za jego rządów. Człowiek nie miał praktycznie nic do stracenia. W ojczystym kraju znalazł się nagle na samym dnie i to w każdej dziedzinie życia. Tak materialnie jak i duchowo stan wojenny wprowadził nas w szambo. Było beznadziejnie i wszystko człowiekowi obrzydło. Na co było liczyć? Tak łatwej decyzji nie miała ani emigracja przedwojenna, ze względu na trudność wymiany informacji w owych czasach, ani powojenna, bo ten łut nadziei... że wszystko się jeszcze odwróci; ani nawet ta marcowa, bo dotyczyła ludzi pochodzenia żydowskiego.
- Masz rację, a poza tym niewiele czasu nam zostawało. Dziesiąta rocznica sławnej wypowiedzi Breżniewa zbliżała się nieubłaganie, a on w 1974 roku proroczo przewidywał: „...za 10 lat komunizm zwycięży na całym świecie”. Wypadało wiać jak najdalej i mieć nadzieję, że tam na końcu świata jednak nie zwycięży. Lub potraktować to jak ten Czech, który oznajmnił: „ja se ne boje, ja mam raka”. W naszym przypadku tylko ta pierwsza ewentualność wchodziła w grę – dodałem.
Stąd nasz wybór, Australia. Daleko bo daleko, ale z optymizmem zaczynaliśmy życie od nowa. Rzucaliśmy wszystko, ten cały dotychczasowy marny dorobek, wierząc że taki standard już osiągamy, będąc na garnuszku komisarza do spraw uchodźców. A dochodził niesamowity bodziec: mamy realną szansę uczciwie i godnie spędzić resztę życia.
Olbrzymi ładunek optymizmu niestety, nie wszystkich trzymał w ryzach. Wielu zaprzepaściło okazję na ułożenie sobie życia, popadli w alkoholizm i marazm już na przystanku przejściowym. Generalnie jednak rodziny radziły sobie dość dobrze, choć to im było najciężej realizować plany emigracyjne - podsumowałem.
- My to byliśmy lucky – przechwalał się Zen – żadnych obowiązków, głównie przyjemności.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem feerię kolorów oświetlonego Sydney, pomyślałem: To Jest To. Tu można żyć!
Tak, tylko i tu narastały problemy. Pierwsza sprawa, brak jakiegokolwiek ukierunkowania. Przyjazd z kraju gdzie całe społeczeństwo pouczane było przez komentatora telewizyjnego, a sztampę czyli model postępowania wyznaczały: partia i kościół, w zależności od podziału lokalnych wpływów powodował, że człowiek nagle poczuł się zagubiony. Tu okazało się, że każdy ma inne zainteresowania, swój sposób bycia bez wzorców i recept na szczęście. Kościołów różnych wyznań jak w korcu maku. Premierów, czy to na szczeblu krajowym czy stanowych z rzadka można zobaczyć w telewizji, no i najgorsze... na żadnym kanale telewizyjnym nie było propagandy społeczno-politycznej.
* * *
Usiedliśmy i zaczęliśmy wspominać. W międzyczasie dołączyła do nas Maggi, małżonka Zenka.
Zen zaczął żartobliwie opowiadać, jak to z Maggi wybrali się po raz pierwszy na plażę. Będąc trzy ulice od zatoki, zaczepiali przechodniów pytając: Gdzie jest big water? – szeroko przy tym gestykulując wyobrażali potęgę oceanu. Zagadnięci ludzie patrzyli na nich niepewnie, wypatrując wokoło ukrytej kamery. A oni naprawdę nie znali drogi, ani angielskiego odpowiednika słowa: plaża.
Maggi ciężko przeżywała pierwsze chwile na obczyźnie. Dobrze pamiętam jej dramat ze łzami, kiedy to przytaszczone przez Zenka łóżko typu family bed, w czasie pierwszej nocy, po prostu się rozpadło. Broń Boże, nie z powodu jakichkolwiek igraszek – zapewniała. Płakała wtedy rzewnymi łzami ubolewając, że w ojczyźnie to przynajmniej porządne łóżko miała. Teraz, opowiada to jako dobry żart.
Pamiętam też jak Zen kiedyś wyznał, że ma duże powodzenie u tutejszych dziewczyn, dopóki się nie przekonał, że one uśmiechają się tak do wszystkich.
Wspominam swoje fascynacje uliczkami miast i miasteczek tego kraju. Tu wystarczało wysypać trochę piachu na asfalt i inscenizacja do uwielbianych przeze mnie westernów, gotowa. Luz i beztroskość Australijczyków i to bez względu na wiek, rzucały się w oczy.
Take it easy – to były pierwsze słowa, które powtarzaliśmy jak papugi. A mimo to, idąc do swojej pierwszej pracy, spakowałem butelkę whisky, na wszelki wypadek gdyby współtowarzysze pracy się dopominali. Nikt się nie dopominał...
Zen mi wyznał, że już po trzech dniach w fabryce, wypytywał gdzie tu jest Labor Party office, bo miał chęć się zapisać. Bezideowo, ale nie bezinteresownie.
Przyzwyczajenia, przyzwyczajenia... Maggi ciągle liczyła, że 8 marca około lunchu, kierownik wspomni o święcie i przynajmniej skromnego goździka wręczy. Ja pierwszego maja, nerwowo wyczekiwałem ze strony współpracowników, na jakieś nastroje rewolucyjno-antyburżuazyjne, zasuwając jak zwykle tego dnia na taśmie. Nic z tych rzeczy...
Zaskoczyła nas natomiast uczciwość społeczna w sprawach drobnych, jak np. charytatywne tekturowe skarbonki przy czekoladkach, cukierkach, itp. Nikt tego nie pilnował, a pieniądze ani towar nie ginęły. I to nie tylko w biurach, ale i w halach produkcyjnych.
* * *
Pamiętam jak kilka lat temu Zen zaprosił mnie na sobotnie party. Oprócz gospodarzy była jeszcze jedna para Polaków i samotna Australijka. No i,... ja. Ucieszyłem się, że pomyśleli o mnie i wyrównali moją ułomność towarzyską, osobą puszystej Aussie. Atrakcyjna kobieta, pomimo tych kilku zbędnych kilogramów, była duszą towarzystwa. Opowiadała dowcipy, paliła jak lokomotywa i całkiem nieźle piła. Zenek, niewiele mówiąc, mimiką dawał mi do zrozumienia abym się nią zainteresował. Mnie w to graj. Nie byłem pewien czy jej mój akcent nie będzie przeszkadzać. Okazało się, że nie – miła kobieta.
Już na początku wyznała, że właśnie rozstała się mężem z braku wspólnych zainteresowań. Otóż on był miłośnikiem footy (australijska piłka) i wędkowania, a ona wolała chodzić na netball (kobieca odmiana koszykówki) i golfa. Ta informacja trochę mnie podcięła, bo za obydwoma sportami nie przepadam. Ale co tam – pomyślałem – żenić się z nią nie będę. Po chwili zaczęła wychwalać się, jak to urozmaicała mężowi życie, a ten nie potrafił tego docenić.
- Wyobraź sobie – mówiła – na śniadanie brałam go do McDonalda, lunch zjadaliśmy w KFC, a na obiady do Pizza Hut, lub do innych restauracji go zabierałam. A ten (tu niepochlebnie wyraziła się o mamusi męża) ciągle narzekał. Nie doceniał mego poświęcenia, mimo że często nawet do domu posiłek zamawiałam – dodała zaciągając się papierosem.
Moje myśli błądziły w tym czasie w okolicach polskiej kuchni. Wspominałem pierożki i bigos Maggi na które mnie czasem zapraszała. Aż mi się błogo zrobiło.
- To nigdy nie gotowałaś? – zapytałem, przerywając jej monolog.
- O co ci chodzi? – pytała zdziwiona.
Ja przeszedłem do porządku dziennego i zapytałem co lubi poza tym. Po chwili się ożywiła. Okazało się, że uwielbia oglądać w telewizji programy typu „Idol” i „Big Brother”.
Po tych wyczerpujących informacjach, pomimo wszystko próbowałem się z nią umówić. I tu natrafiłem na barierę – problem czasu. Wyjaśniła, że w poniedziałki gra w kręgle. We wtorki chodzi z koleżankami na techniki relaksacyjne, a w środę są mecze netballu. W czwartek natomiast, z inną przyjaciółką idą pograć w bingo, a w piątek – z tymi od technik relaksacyjnych, do pubu. Tu się ucieszyłem, bo pomyślałem, że to miejsce nawet ujdzie na randkę. Okazało się, że... broń boże! Do pubu od lat chodzi tylko w towarzystwie damskim i głupio byłoby gdyby, nagle przyprowadziła mężczyznę.
- Toż to żadna nie robi, a prawie wszystkie mężatki!
- A sobota? – zapytałem z nadzieją.
- O dobrze – ucieszyła się – w soboty chodzę na mecze rugby, możesz pójść z nami.
Ja z powodu tego meczu, całkowicie straciłem ochotę na randkę.
- No, a niedziela? – rzuciłem zrezygnowany.
- W niedzielę gram w golfa. Lubisz golfa? Możemy pójść razem.
- Czy jest jakiś dzień kiedy masz wolne?
- Jak to wolne... O co ci chodzi?
Umówiliśmy się tymczasowo na kontakt elektroniczny. Wysyłamy sobie sms-y i mejle. I tak już dwa lata czekam, kiedy puszysta Aussie znajdzie dla mnie czas.
Tak to bywa z tymi Australijkami...
* * *
Muszę się szczerze przyznać, że ostatnio trochę zawaliłem. Ale zacznę od początku.
Zawsze utyskiwałem, że my to tylko do klubów czy domów polskich po rozrywkę idziemy.
A tak do miasta się wybrać, wpaść do jakiegoś przytulnego klubu czy knajpki, posłuchać innej muzyki, czy nawet potańczyć – przekonywałem Zenka.
No i w końcu przekonałem.
Ostatniej soboty Zen zadecydował, że zamiast polonijnych sentymentów otwieramy się na świat. Maggi wystroiła się na ten wieczór młodzieżowo, my z Zenkiem żelem wygładziliśmy przerzedzone uwłosienie.
Pojechaliśmy do miasta, prosto do centrum rozrywki i nocnego życia.
Spacerując tak rozświetloną ulicą rozbrzmiewającą coraz mocniejszym rytmem techno, dyskutowaliśmy dlaczego nas tak zawsze ciągnie do polskiej enklawy, a boimy się otworzyć na coś odmiennego.
- Nie eksajtuje mnie ta ich muzyka – zaczął Zen.
- Ale mają też ładne numery – stwierdziła Maggi.
Właśnie dochodziły nas z pobliża dźwięki w stylu Eltona Johna.
- Zajdziemy tam ? – zaproponowałem.
- Why not – zgodził się Zenek.
Knajpka z której dochodziła muzyka znajdowała się w podziemiu. Wejście kilkoma schodami w dół, do dużej piwnicy, przyjemnie udekorowanej. Na środku spory parkiet do tańca, a wokoło stoliki dwu i czteroosobowe. Na nich lampiony dodające nastroju. Tłoku nie było, parę stolików stało wolnych. Bramkarz z dziwnym wyrazem twarzy uprzedził nas, że to jest special club i pobrał opłaty wstępu po 10 dolców od męskiej głowy. Ladies free. Zamówiliśmy drinki i rozsiedliśmy się w podcieniu niszy, mając widok na całą salę.
- To musi być klub dla singli – zauważyła Maggi.
Faktycznie, przy stolikach siedzieli osobnicy tej samej płci. Mieszanych oprócz nas nie było.
Zamoczyliśmy usta w szklankach z zimną whisky i w tym momencie zaczęła grać muzyka. Znów przyjemny sentymentalny kawałek. Zrobił się ruch, od stolików podążały na parkiet... pary męskie. Zaczęli w objęciach podrygiwać. Podobnie zachowywało się kilka młodych kobiet. Osłupieliśmy. Nie zdążyliśmy jeszcze ochłonąć, kiedy do Maggi podeszła dość atrakcyjna dziewczyna prosząc ją do tańca. Maggi z uśmiechem odmówiła. Po chwili podeszła do niej następna. My z Zenkiem zaniemówiliśmy. Przetrwaliśmy w stanie oszołomienia do końca tego numeru. Z wrażenia w ekspresowym tempie opróżniłem swoją szklankę. Zamówiłem następną kolejkę. Zaczęły płynąć romantyczne dźwięki. Nagle dostałem olśnienia. Powstałem, wyprostowałem się i z ukłonem poprosiłem Maggi do tańca. Widziałem, że z ulgą przyjęła moje zaproszenie, obawiając się kolejnych amantek. Zaczęliśmy delikatnie w rytm tanga. Gdzieś z boku ktoś gwizdnął. Po chwili, z drugiej strony następny gwizd. Tańczące obok pary zaczęły się od nas odsuwać, wymieniając niedwuznaczne spojrzenia. Gwizdy się nasilały. Dotrwaliśmy do końca. Zrobiło się nieprzyjemnie.
Kiedy powróciliśmy do stolika podszedł do nas bramkarz i grzecznie zapytał:
- Czy nie mówiłem wam, że to jest special club?
Potakiwaliśmy ze wstydem głowami.
- No właśnie. To porządny klub i nie możemy sobie pozwolić na ekstrawagancje – dodał.
Zawstydzeni dopiliśmy nasze drinki i postanowiliśmy opuścić lokal.
Zenek przy wyjściu przebąkiwał coś o równouprawnieniu. Osobiście czułem się winny za ten niefortunny wieczór.
A więc bywa i tak...
* * *
Kilka lat temu, kiedy Zenek i Maggi wybierali się do Polski, też był nie lada dylemat. Paszportowy problem dla nas, polonusów. Zenek lękał się dodatkowo, bo jak twierdził, rodzina do której jechał mieszka w trójkącie bermudzkim.
- To nie w Polsce? – zagadnąłem.
- Wiesz w polskim trójkącie: między Starachowicami, Pruszkowem a Łodzią – wyjaśnił.
- Nie bardzo rozumiem?
- Co ty gazet nie czytasz? A, no i internetu nie masz... – z lekceważącym tonem zwrócił się do mnie – Łódź, to ośmiornica; Pruszków, to mafia z wieloletnimi tradycjami, a Starachowice: mafia partyjna SLD. A my, czyli rodzina, w środku. Ciekawe kto tam teraz rządzi ? – zamyślił się.
- Tylko broń boże nie wyciągaj australijskiego paszportu – uprzedzałem go – bo ci każą dowód osobisty wyrabiać. No i możesz podpaść którejś mafii.
- O co? – zatrwożył się Zen.
- Mogą żądać haraczu za rezydowanie na ich terenie – uświadamiałem go. – Kiedyś słyszałem o takim przypadku. Najlepiej bądźcie mobilni. Prowadźcie życie w stylu bin Ladena – dodałem.
- Co masz na myśli?
- Wiesz, dzisiaj śpicie tu, jutro gdzie indziej. Nigdzie nie spędzajcie więcej niż dwa dni. To was nie namierzą, ani gmina, ani żadna inna mafia.
No i wrócił szczęśliwie do domu. Tak, do domu. Kiedy ląduje się na lotniku w Sydney to takie przyjemne uczucie...
Bo jak mówił ks. J.Tischner na temat ojczyzny:
Nasz naród jest naszą ojczyzną. Ale ojczyzna to coś więcej niż naród.
A dalej:
Ojczyzna to dla mnie związek moralny i mogą w niej być rozmaite narody.
I to jest świadomość człowieka, który rozumiał i widział więcej niż jego rodacy. A przemyślenia te już realizuje się w takich krajach, jak Australia.
* * *
Tamta zapłakana Maggi sprzed lat, to też już historia...
Teraz postanowiła się dokształcić i po cichu miała nadzieję, zmienić dotychczasowy zawód. Rozpoczęła kursy gerontologii, czyli innymi słowy, nauki zajmującej się procesem starzejącej się ludności i opieki nad nimi, jak i społeczną stroną tego problemu.
Jak wiadomo, nasze społeczeństwo się starzeje w szybkim tempie i takich fachowców będzie potrzeba coraz więcej. Studiowała zawzięcie przygotowując się do nowej roli, a i zaczęła miewać part-time jobs. A to parę godzin z wdową po oficerze, a to wyprawa do kina z emerytowanym nauczycielem. Na ogół byli to ludzie całkiem sprawni umysłowo, z pewnymi ograniczeniami ruchowymi.
Zenek był nawet zadowolony, bo teraz elegantsza się zrobiła i dodatkowo parę dolców dodatkowo zarobiła. Aż do czasu, kiedy zaczęła poświęcać swemu nowemu zajęciu więcej niż full-time. Chodziła do pracy bardzo szykownie ubrana, ciuchów jej gwałtownie przybywało. Pachniała drogimi perfumami i już byle scotcha do ust wziąć nie chciała.
- O, Martella czy Courvoisiera, bym się napiła. W najgorszym wypadku może być Hennessy – z grymasem na twarzy cedziła słowa, odmawiając nam towarzystwa przy butelce.
Co więcej, zaczęła często otrzymywać telefony od kogoś z kim w przyjacielskim tonie ucinała sobie pogawędki... po angielsku! Wyłapaliśmy, że chodzi tu o niejakiego Andrew. Kiedy skonfrontowaliśmy nasze spostrzeżenia, przyznała się że owszem, pracuje dla Andrew. Jest to miły, starszy pan gwarantujący jej komfortowe warunki pracy. Wszystko jest załatwione legalnie przez Health Department, więc Zen nie ma się czego obawiać – wyjaśniła.
- O co ci chodzi? – zdenerwował się Zen.
- No wiesz, że cię zdradzam, czy coś takiego...
Maggi zaczęła nam relacjonować występy sławnych artystów, recenzować spektakle teatralne, czy bieżące koncerty symfoniczne.
Mimo diametralnej zmiany w życiu Maggi – otwarcia na kulturę i sztukę – awantury w domu nie były rzadkością. Zen nie chciał się poddać urokom Mamma Mia Show z klasyką Abby, ani wdziękom baletu hiszpańskiego, a dopominał się prozaicznych powinności, jak gotowania i dbania o dom, w których to czynnościach Małgosia się trochę ostatnio zaniedbywała.
Zen wręcz zagroził, że jak tak będzie dalej, to ją wypisze z tej pracy. Maggi ze stoickim spokojem przyjmowała wyrzuty Zena, twierdząc, że „nie samym chlebem człowiek żyje”. Zaczęła doprowadzać Zenka do szewskiej pasji słowami:
- Andrew to codziennie pachnący w świeżej koszuli i w eleganckim ubraniu chodzi, a ty smarem śmierdzisz.
- Wysłałbym nieroba do roboty, to też by śmierdział – denerwował się Zen, zapominając, że wspomniany jegomość już pod osiemdziesiątkę podchodzi.
Andrew, emerytowany dentysta – czego dowiedział się Zen w prywatnym investigation – miał zgromadzony niezły majątek na stare lata, nie chytrzył i umiał z tego skorzystać. Stąd te wyprawy Maggi w ramiona Melpomeny i Apolla. Nie ma pewności, czy bywała także w ramionach Andrew, ale widać, że była nim zauroczona.
- Andrew lubi mój styl i zachwyca się moim uśmiechem – wyznała mi – Wiesz on dentysta, to się na tym zna – dokończyła.
Z niepokojem czekałem co przyniesie dzień następny, bo atmosfera się zagęszczała. Aż któregoś dnia wybuchło.
Andrew zatelefonował do Zenka z zapytaniem:
- Czy ta urocza, młoda dama mogłaby spędzić cały weekend, opiekując się mną?
W Zenku zawrzało, zdecydowanie odmówił, rzucając słuchawkę. Kiedy ochłonął, skontaktował się z urzędem do spraw opieki nad starszymi osobami, zgłaszając, że jego żona jest molestowana seksualnie w pracy przez emeryta imieniem Andrew.
- Bloody mać – relacjonował mi później – mnie w fabryce nie wolno było przyjaźnie spojrzeć na fajną kobitkę, bo ją mogę seksualnie harasmować, a ten oficjalnie robi podchody. Zareagowali od razu – chwalił się Zen – przenieśli ją do emerytowanego księdza anglikańskiego. Podobno nie lubi teatru, ani muzyki – dodał z zadowoleniem.
* * *
Zenek zawsze lubił wyprawy na ryby. Kiedykolwiek jego koledzy z pracy, organizowali wyprawę nad rzekę, on zawsze się z nimi wybierał. I co najważniejsze – miał rezultaty. Opowiadał jak to John czy Frank często z pustą torbą wracali, a on zawsze kilka czy kilkanaście sztuk ze sobą przywiózł. I jak to nieraz królem wędkowania został.
Kilka razy go nagabywałem, że też bym się z nim załapał na taką wyprawę, ale Zenek niechętnie podchodził do tego pomysłu.
- You know, my wszyscy workmates, a ty dla nich stranger – tłumaczył mi.
Zbliżał się czas ich kolejnej wyprawy nad rzekę. Na dwa dni przed tym terminem Zenek tak nieszczęśliwie potłukł sobie palce lewej ręki, że musieli mu założyć gips. Wyglądał jak w jednopalcowej rękawicy zimowej. Oprócz bólu z wypadkiem związanego, Zen przeżywał coś w rodzaju dramatu wewnętrznego. Jego wyjazd na ryby stanął pod wielkim znakiem zapytania.
Po pierwsze, nie mógł kierować autem. To od biedy można było załatwić – mógłby się zabrać z którymś z pięciu kolegów wybierających się na połów. Drugi problem był poważniejszy – nie poradzi sobie z wędką: zawiązać haczyki, przynętę czy zdjąć rybę z haczyka. Tu nie mógł polegać na kolegach, bo każdy z nich zabierał po kilka wędek i miał wystarczająco zajęcia ze swoim sprzętem.
Maggi absolutnie nie wchodziła w rachubę. Nie dlatego że nie chciała, ale niepisany kodeks kolegów z pracy, wyklucza kobiety z takich eskapad – jest to...secret mens business. W takiej sytuacji Zen nie mając innego wyjścia (bo nie chciał stracić okazji do wyjazdu), zgodził się na zabranie mnie ze sobą w charakterze asystenta.
Już w samochodzie, w drodze na ryby „zaprzysiągł mnie”, abym słowem nie pisnął o szczegółach wyprawy, nikomu ze znajomych, a już broń boże Maggi. Słowa dotrzymałem, znajomym nie powiedziałem, ale nieznajomym chyba mogę...
Kiedy stanęliśmy na umówionym miejscu, nastąpił normalny rytuał, rozkładanie sprzętu wędkarskiego, przygotowanie przynęty i esky z zimnym piwem. Do Zenka nie zwracali się inaczej jak: The Carp’s King – karpi król to, karpi król tamto... W dosyć ironicznym tonie. Zenek tłumaczył mi, że to tak z zazdrości.
Wędkowanie zaczęło się na dobre. Wszystkie wędki w akcji, łącznie z dwoma wędziskami Zena, które pod dyktando właściciela własnoręcznie przygotowałem. Największe kłopoty miałem z zakładaniem oślizgłych robaków na haczyk, ale i to mi jakoś poszło. Zaczęły się pierwsze brania. Redfin, silver perch, callop, catfish i, karp. Te ostatnie szybko zdejmowali z haczyka i, lekceważąco podrzucali Zenowi. Okazało się, że żaden z nich nie traktował karpia jako zdobyczy, a wręcz jako coś z pogranicza trującego gatunku. Dobrze że Zen jest, to nie trzeba zakopywać – powiedział któryś oddając nam ładny okaz europejskiego karpia, ryby tak pożądanej na polskich stołach.
Zacząłem rozumieć Zenkowe sukcesy – na niego pracowało pięciu wędkarzy... Jednocześnie żal mi się go zrobiło, że przez te ryby i jego traktują lekceważąco. Zacząłem im tłumaczyć, że fakt nazywania karpia przez czynniki rządowe – chwastem rzecznym, nie czyni tę rybę trującą. Wręcz odwrotnie, odpowiednio odfiletowana i przyrządzona może być naprawdę smaczną potrawą.
Zen szybko mnie uciszył.
- Co ci to przeszkadza – strofował mnie – niech żyją w nieświadomości, większa korzyść dla nas – zakończył, wymownie zerkając na pełne wiaderko okazałych karpi.
Wracałem z trochę mieszanymi uczuciami. Jakby poeta powiedział: ambiwalentny nastrój targał moją duszą. Bo Zen uszczerbek na honorze przez te karpie miewał, ale z drugiej strony – nigdy nas nie zawiódł – zawsze wracał ze zdobyczą (choć nie zawsze swoją).
* * *
Australijski krytyk Wark McKenzie powiedział: Nie mamy korzeni, mamy anteny - uwypuklając w ten sposób problem braku wartości kulturowych, tradycji narodowych w naszym społeczeństwie, z drugiej strony – wydatnym postępie cywilizacyjnym, który niestety sam w sobie jest niebezpieczny. Niesie za sobą ryzyko swobodnego latania w przestrzeni, lecz bez żadnej nawigacji. Do czego to może prowadzić?!
W przypadku krajów o krótkiej historii, jakim jest Australia, to jeszcze nie tragedia, uważam, bo wcześniej czy później trend na ukorzenienie przyjdzie. Gorzej z krajami z wielowiekową kulturą i tradycją, które w obecnych czasach podlegają gwałtownej erozji.
Patrząc zza wielkiej wody i z drugiej strony równika na polską rzeczywistość dnia dzisiejszego, wcale to nie nastraja nostalgicznie, co z jednej strony dobre, bo tylko utwierdza w wyborze decyzji. I to tak w wymiarze materialnym, jak i etycznym.
Często pada też pytanie: dlaczego nie Europa?
Europa przy wielu niewątpliwych zaletach, ma obrzydliwy charakter bycia egoistyczną narodowościowo. Pomimo tych demokratycznych ciągot, tam taki jak ja, to ciągle: etranger, auslander, extranjero, staniero czy foreigner. Tu, prawie co czwarty urodził się gdzieś w świecie.
Łatwe życie... czy istnieje łatwe życie? Czy Bill Gates, królowa angielska czy Wałęsa, że wybieram pierwszych z brzegu którym „się powodzi” mają łatwe życie? Czy w ogóle coś takiego istnieje? Tu raczej chodzi o możliwość ułożenia sobie życia według swojego schematu, własnych potrzeb. Ideału nigdzie nie ma, ale kraj w którym mieszkamy spełnia warunki do realizacji potrzeb obywateli. Człowiek ma ten komfort psychiczny, że poniżej poziomu socjalnego nigdy nie spadnie. Daj Boże taki poziom w całym świecie, a podstawowe potrzeby człowieka zostaną zaspokojone. I oto tylko chodzi. Reszta należy do nas.
I wreszcie ojczyzna... Czy z odległości nie kocha się bardziej? A jeżeli ojczymia ziemia jest przyjazną, co więcej potrzeba.
Pora na podsumowanie. Chyba najlepiej zrobię to, przytaczając słowa wiersza który napisałem całkiem niedawno.
Ostoja
Ostojo ma
lico uśmiechem przybrane
różu gruntu poświatą
nieboskłon na oścież rozwarłaś
mówiąc: witaj polny skrzacie.
Rozległa antypodo
lądku tajemnego zdroju
haustami śpiesznie topiłem zgagę
pragnienie życia narastało.
Ojczymia kraino
macosza po trosze
swego języka mnie uczyłaś
języka kory eukaliptusa
w tonacji plusku wielorybiej płetwy.
Emocje w kłębek mi zwinęłaś
przez lata nitkę toczysz
zasypiam i budzę się
w własnoręcznie utkanym hamaku.
Krzysztof Deja
Notka od autora: W zwrotach angielskich zachowałem pisownię australijską.
Słowa angielskie lub angielskopodobne wprowadziłem dla autentyczności
przekazu. Polityczne realia dotyczą minionych lat.
Szczesliwosci w 2013 roku - Panie Krzysztofie i niekonczacej sie weny.
OdpowiedzUsuńwierszokleta Danuta nick australijka
bookmarked!!, I really like your website!
OdpowiedzUsuń