Praca, która zajęła pierwsze miejsce w Konkursie Literackim pt. "Moja Emigracja" zorganizowanym przez portal internetowy Favoryta.
Okladka książki, w której znajdą się wszyskie teksty prac finałowych konkursu |
Dnia drugiego listopada 1950 roku, z numerem na etykiecie bagażowej przywiązanej sznurkiem do guzika marynarki, postawiliśmy pierwszy krok na ziemi naszego nowo obranego kraju w porcie Australii Zachodniej – Fremantle. Zostaliśmy przywitani przez jakieś panie podarunkiem w postaci pomarańczy, pytające z uśmiechem: „How do you like Australia?”
Po wylądowaniu zapakowano nas do pociągu i zawieziono do obozu przejściowego w Northam, oddalonego o jakieś sto kilometrów na wschód od portu.
Gdy patrzyliśmy przez okno pociągu, krajobraz robił przygnębiające wrażenie. Wydawał się prymitywny, dziki i obcy, ale z drugiej strony wolny i oddalony od niepewnego i wręcz wrogiego środowiska, jakim była wtedy Europa. Będąc młodym człowiekiem (dziewiętnaście lat), postanowiłem wziąć byka za rogi. Dokładnie nie wiem, co myśleli rodzice. Przypominam sobie jednak, jak mi kiedyś ojciec powiedział: „Marian, tutaj musimy żyć, ale nie zapomnij, że Europa jest kolebką cywilizacji”…
Pomimo że jednym z przedmiotów maturalnych był język angielski, szkolna jego znajomość otrzymana przy tłumaczeniu autora Hamleta nie stała się wielką pomocą, by się porozumieć z Australijczykami w ich charakterystycznym „slangu”. Ojciec i matka prawie zupełnie nie mieli styczności z językiem angielskim. Można sobie wyobrazić, jakie trudności to powodowało w znalezieniu odpowiedniej pracy. Przecież ojciec piastował stosunkowo wysokie stanowisko w swoim zawodzie w powojennych Niemczech jako Kurator IV Okręgu Szkolnictwa Polskiego na Nord-Rhine Westfalię. Tutaj czekała na niego tylko – praca fizyczna.
Mając duży wpływ na decyzję o przyjeździe do tego kraju, musiałem walczyć z wyrzutami sumienia, że rodziców tu sprowadziłem. Z pewnością mieliby łatwiejsze życie w innych krajach, do których dostali propozycje wyjazdu (USA, Kanada, Anglia).
Obóz w Northam mieścił się w buszu na przedmieściu w pożołnierskich barakach z falowanej blachy. Nie miały izolacji ścian ani dachu, więc było zimno w zimę i gorąco w lecie. Duże hale przedzielono kocami, co czyniło „pokoje”. Można było usłyszeć każde słowo i inne odgłosy wydane przez sąsiadów. Toaletę robiliśmy we wspólnych umywalniach. Posiłki spożywaliśmy we wspólnych jadalniach w określonych godzinach.
Statut nasz zmieniał się z biegiem czasu. Najpierw nazywano nas „Aliens” potem „Foreigners” i „Migrants”, następnie „New Commers”, „New Australians” i wreszcie „Ethnics”. Nie wiem czym, ale wiem kim teraz jesteśmy.
Każdy otrzymywał po kilka szylingów tygodniowo, które można było wydać w obozowej kantynie, przeważnie na lody i kino.
Tu również znajdowało się biuro pracy, przydzielające ludzi do robót w różnych miejscowościach. Australia przyjęła emigrantów na tak zwany dwuletni kontrakt, który następnie został zamieniony na pobyt stały. W tej sytuacji należało przyjąć każdą pracę, którą władze przyznały. Rozpoczynał się okres ciężkiej pracy fizycznej zapewniającej jednak środki do życia. Każdy łapał się pracy, by sobie ułożyć jako takie normalne życie, z dala od koczowania obozowego w Niemczech czy chociaż teraz w Australii.
Po miesiącu pierwszy mam zaszczyt otrzymania przydziału do pracy, do Electweld Steel Co. w Kellerberrin. Myślałem, że jadę do pracy w fabryce, która wyrabia jakieś lekkie przedmioty ze stali w postaci widelców i noży lub innych małych rzeczy.
W następnym dniu o godzinie 10:00 stawiłem się koło biura pracy w punkcie zbiorczym z małą walizeczką, skąd miniautobus wiózł nieszczęśników na stację kolejową. Okazało się, że dzielę los z jeszcze jednym młodzieńcem włoskiego pochodzenia, który jechał do tej samej fabryki. Wsiedliśmy do tego samego przedziału, ale nie doszło do żywiołowej konwersacji, ponieważ on posiadał inne znajomości językowe od moich, a w angielskim obaj szwankowaliśmy.
Wąskotorowy pociąg o napędzie parowym pokonał te prawie sto kilometrów w rekordowym czasie dwu i pół godziny. Na stacji czekał na nas manager owego zakładu. Po krótkim przywitaniu zmierzył nas wzrokiem od góry do dołu, bez słowa zapakował do swego „utility” i przewiózł do miasta, gdzie zamieszkaliśmy w tak zwanym „Boarding House”. Powiedział, że jutro rano za piętnaście ósma przyjedzie, by nas zabrać do pracy.
Przyjęła nas tu dość korpulentna właścicielka, wyznaczyła stosunkowo małe, ale wygodne pokoje z łóżkiem i szafką i oznajmiła, że będziemy za to płacić jedną gwineę tygodniowo. Kiwnęliśmy głowami, poszliśmy do swoich pokoi, ja przynajmniej wyciągnąłem się na łóżku, by wypocząć po uciążliwej podróży.
Nazajutrz o umówionym czasie manager zabrał nas do zakładu, który był oddalony od miasta o sześć kilometrów na wschód, blisko głównej drogi i toru kolejowego. Ubrałem się w białą koszulę i w wojskowe spodnie przefarbowane na kolor granatowy.
Trudno sobie wyobrazić nasze zdziwienie, gdy zobaczyliśmy miejsce zatrudnienia. Na płaskim terenie bez żadnego krzaka ani drzewa usytuowano warsztat, gdzie wyrabialiśmy rury wodociągowe o przekroju osiemdziesięciu centymetrów (tak, centymetrów), przeważnie pod gołym niebem, tylko gdzieniegdzie był daszek z falowanej blachy bez ścian, przy temperaturze (jest koniec listopada) przekraczającej czterdzieści stopni Celsjusza. Gorący, pustynny, wschodni wiatr wysuszał nam usta i oczy.
Praca polegała na tym, by za pomocą hydraulicznych pras arkusze blachy o grubości sześciu milimetrów i długości pięciu metrów wygiąć w kształt rury. Następnie trzeba było je spajać, potem wyłożyć wewnątrz warstwą specjalnego cementu. Wszystkie te czynności pracy „taśmowej” były wykonywane za pomocą muskułów. W tych warunkach trzeba było wytrzymać pięć i pół dnia w tygodniu, pracując osiem godzin dziennie za wynagrodzenie siedmiu funtów, sześciu szylingów i siedmiu pensów, z czego odtrącano mi osiem szylingów i sześć pensów podatku. W wieku dziewiętnaście i pół roku była to moja pierwsza praca fizyczna w życiu.
Po pierwszym dniu pracy nie pamiętam, czy się wykąpałem, ale wiem, że mój włoski przyjaciel obudził mnie o siódmej następnego ranka do pracy. Zauważyłem wtedy, że kolor mojej koszuli zbliżył się bardzo do koloru moich rdzawogranatowych spodni.
Nie dałem się i po kilku dniach pomyślałem, że prawie się przyzwyczaiłem i dam sobie radę. Zdołałem nawet w weekendy odwiedzić autostopem kilka razy rodziców, którzy w dalszym ciągu byli w Northam, a nawet dałem im kilka pierwszych zarobionych funtów. Ojciec zużył je na podróż do Perth, bo dowiedział się, że tam są jacyś znajomi, którzy mogliby pomóc w znalezieniu pracy dla niego, bo nie było łatwo o jakąkolwiek pracę dla ludzi „starszych” (47 lat).
Po kilku tygodniach, pod koniec grudnia, pomimo dobrych chęci w wytrwaniu w pracy, moje siły się wyczerpały. Nie uszło to uwadze Foremana, który podszedł do mnie i powiedział, że może lepiej by było, gdybym się przeniósł do Perth, do jakiejś lżejszej pracy. Był na tyle ludzki, że nawet dał mi adresy i polecenia do swoich przyjaciół, którzy mogliby mi pomóc (jeden z nich był do „Attorney General”). Wypytał mnie, co robiłem przedtem, powiedziałem, że zdałem maturę i przez krótki czas pracowałem jako nauczyciel, więc szczególnie polecił adres do Education Department.
W międzyczasie ojciec otrzymał legowisko na werandzie u ludzi, których znał jeszcze z Niemiec (nazwiska zapomniałem), na Pier Street (na przeciwko Perth Oval). Jednocześnie, przy ich pomocy, podjął pierwszą pracę w tym kraju, w odlewni stali oraz warsztacie produkującym wagony kolejowe (Tomlinson’s Steel Co.). Warunki pracy były tu podobne do tych, które niedawno porzuciłem. Mama na razie czekała w Northam, aż ojciec znajdzie odpowiednie mieszkanie. Trzeba tu zaznaczyć, że otrzymanie mieszkania w tym czasie było wielkim problemem, o czym zawiadomił nas australijski konsul jeszcze w Niemczech, ale nie wyobrażaliśmy sobie, że napotkamy aż takie trudności.
Gdy spotkałem się z ojcem w Perth, okazało się, że u tych państwa nie ma już miejsca. Ale z ich pomocą znalazłem „pokój” na pobliskiej ulicy, Stirling Street. Była to piętrowa kamienica, która na terenie ogrodu miała przybudówkę, pralnię z falowanej blachy urządzoną jako pokój. W głównej części domu mieszkało wielu lokatorów, a ja z tyłu sam jak król, tylko z papugą właścicielki w klatce wiszącej przed moim okienkiem. Będąc teraz w stolicy, za tę przyjemność płaciłem trzydzieści szylingów tygodniowo.
Po jakimś czasie ojciec znalazł mieszkanie u starszej samotnej Australijki na Charles Street. Miała cały dom i odstąpiła im jeden pokój, z ograniczoną używalnością kuchni i zewnętrznej toalety, więc mogli się znowu połączyć. Niestety miałem dosyć daleko i zbyt kiepską komunikację, by ich odwiedzać. Gdy pierwszy raz zjawiłem się w pewną niedzielę, otworzyła drzwi i zmierzyła mnie wzrokiem z góry do dołu, wypytała, kim jestem i powiedziała, że mam ostrożnie stąpać po dywanie w korytarzu, mogę się zatrzymać na piętnaście minut. Od tego czasu spotykałem się z rodzicami w pobliskim parku w umówione dnie, o umówionej godzinie.
Taki stan rzeczy był nie do przyjęcia.
Szczęście jednak nam sprzyjało i ojciec znalazł inne mieszkanie, przy ulicy Bulwer Street, niedaleko Beaufort Street, skąd wyprowadzili się na farmę państwo W. Tu było bliżej dla mnie i wygodniej dla nich.
Według wskazówek mego poprzedniego pracodawcy zgłosiłem się do podanych miejsc, ale na krótką metę nic pożytecznego nie mogłem załatwić, chociaż przyjęto mnie uprzejmie w Education Department, gdzie otrzymałem formularz podania na Teachers Trainig College w Graylands. W desperacji zacząłem go od razu wypełniać na biurku tego urzędnika, ponieważ była to nie tylko edukacja, bo wiązało się z nią, jak na owe czasy, nawet niezłe stypendium, ale i zarazem czteroletni kontrakt. Urzędnik przerwał moje pisanie, wskazując, że mogę to zrobić w domu i złożyć podanie, jak się dobrze zastanowię. Podanie to, na wpół wypełnione, mam do dziś jako pamiątkę.
Zacząłem teraz szukać pracy na własną rękę, z gazety. Byłem przygotowany na złapanie jakiejkolwiek pracy. Po kilku próbach zadzwoniłem o miejsce jako yard-barman do Peninsula Hotel w Maylands. Kazano mi się stawić i pracę dostałem. Zaczynałem o ósmej rano do jedenastej jako yardman, a o piątej po południu do dziewiątej pracowałem w roli barmana. Praca ta dawała mi dużo czasu podczas dnia, którego nie byłem w stanie pożytecznie wykorzystać.
Postanowiłem podszkolić znajomość języka angielskiego, by wreszcie zdobyć jakiś zawód. Można to było uczynić na kursach wieczorowych, ale obecna praca kolidowała z tym zamiarem. Zdawałem sobie sprawę, że jeżeli nie osiągnę wyższych kwalifikacji, będę się poniewierał jako robotnik przez całe życie.
Ponieważ był już marzec i kursy w Perth Technical College się zaczęły, rzuciłem pracę i zapisałem się na kurs kreślarski. Następnie wziąłem matematykę, fizykę i chemię. W zasadzie nie miałem wytyczonego kierunku, ale sądziłem, że jakakolwiek nauka podczas tych dwóch lat kontraktu da mi lepsze podstawy znajomości języka i systemu nauczania i będzie przydatna w przyszłości do wyższych studiów w obranym zawodzie.
Wtedy poznałem Zbyszka M., który w owym czasie miał podobne zamiary.
Lekcje odbywały się w małym, starym, zabytkowym kościółku przy St. Georges Terrace, który teraz jest restauracją. Nauczycielem matematyki był doktor Brainer (polski Żyd). Wiele się nie nauczyłem, ale pamiętam lekcję, na której rozkoszny doktor chciał nam wytłumaczyć różnicę między nieskończonością i wiecznością. Zajęło mu to całą godzinę.
Pozostał jednak problem pracy. Po znajomości otrzymałem ją u Tomlinsona, gdzie ojciec w dalszym ciągu pracował, ale wytrzymałem tylko tydzień. Następnie miałem kilka dorywczych prac, z których jedna w Metropolitan Markets na Wellington Street wymagała startu o trzeciej rano i polegała na wyładowywaniu skrzynek z owocami z ciężarówek. O tej nieludzkiej godzinie nie było żadnej komunikacji, więc ze Stirling Street maszerowałem pieszo. We wczesnym wstawaniu pomagała mi papuga, która służyła jako budzik. Na prawdziwy nie miałem jeszcze wystarczająco dużo pieniędzy.
Minęło już kilka miesięcy i bardzo starając się, zaoszczędziliśmy kilka groszy, więc ojciec zadecydował wynająć kurzą farmę. Wynaleźliśmy ją z ogłoszenia w gazecie: „Kurza farma do wynajęcia, 2000 kur nośnych, £2000.00 The Strand, Morley Park.”
Trzeba powiedzieć, że było to z dala od centrum miasta na pięcioakrowej posesji z szałasem, coś w rodzaju większego kurnika, w którym mogliśmy razem zamieszkać. Ojciec wynajął ją na dwa lata. Było wiele pracy dodatkowej, ponieważ w dalszym ciągu pracowaliśmy, odrabiając kontrakt, ale korzyści z tego nie mieliśmy.
Następnie znalazłem pracę, która była znośna, u G. G. Martin na Bennett Street, na przeciwko Wellington Square. Montowałem silniki elektryczne. Z biegiem czasu zapotrzebowanie na silniki się zmniejszyło i skończyła się praca. Znalazłem więc pracę u Atkins Ltd. na Murray Street, przy ładowaniu akumulatorów służących do pojazdów, jak również do oświetlania farm oddalonych od sieci elektrycznej. Praca była ciężka i niebezpieczna ze względu na ciągłą styczność z ołowiem.
Poznałem już Janinę K. i jesteśmy bardzo sobą zajęci. Chodzimy na zabawy i inne imprezy urządzane przez organizującą się tu Polonię. Umawiamy się na spotkania w mieście, ponieważ mieszkamy w różnych dzielnicach. Pewnego razu umówiliśmy się, by pójść do kina, ale widocznie w pośpiechu nie ustaliliśmy, do którego. Spotkaliśmy się dopiero w godzinę po wyznaczonym czasie na William Street, ponieważ Janka czekała koło innego kina niż ja. Spotkanie to przyjemnie wykorzystaliśmy na pójście do kawiarni i spacer.
Zastanawiamy się nad przyszłością. Nie ma dobrych widoków. Trzeba coś zadecydować na dalszą metę. Marzeniem moim było pójść na studia medyczne, ale w tym czasie nie było medycznego fakultetu na naszym uniwersytecie. Trzeba by było jechać do najbliższego w Adelaide. W mojej finansowej sytuacji nie było o tym mowy.
Na skutek artykułu napisanego w gazecie „West Australian” przez idącego na emeryturę dziekana stomatologii profesora Radden (Szkota) na tutejszym uniwersytecie, który zachęcał kandydatów do podjęcia kursu dentystycznego, decyduję się wstąpić na studia. Dobrze, że ten dziekan odszedł, bo mówiono, że nie lubił obcokrajowców.
Jeszcze w Niemczech słyszałem, że Uniwersytet Australii Zachodniej jest jedynym wolnym na świecie, to znaczy studenci nie płacą za naukę, marzyłem, żeby się tam dostać. Oczywiście wszystkie fakultety były wolne oprócz stomatologii, którą sobie właśnie obrałem.
Przetłumaczyłem moje świadectwo dojrzałości na język angielski i z początkiem roku szkolnego złożyłem podanie na uczelnię. Wezwano mnie na przesłuchanie i ku memu zdziwieniu zostałem tymczasowo przyjęty, pod warunkiem, że zdam pierwszy rok, po czym otrzymam status normalnego studenta.
Muszę się przyznać, że przez pierwsze kilka dni siedziałem na lekcjach jak na przysłowiowym tureckim kazaniu, ale po jakimś czasie się oswoiłem. Wyskrobałem tych kilkadziesiąt funtów, by zapłacić za pierwszy rok oraz kupić obowiązkowe instrumenty. W owych czasach rządowe stypendium (Commonwealth Scholarship) jako obcokrajowcowi nie przysługiwało mi. O dodatkowej pracy zarobkowej nie było co myśleć, ponieważ kurs pochłaniał cały wolny czas.
Tu poznałem Jurka N., więc było raźniej i często się razem uczyliśmy. W tym czasie byliśmy jednymi z pierwszych Polaków na tym uniwersytecie. Na koniec, przy ciężkiej pracy, obaj zdaliśmy pierwszy rok.
Na następny rok potrzeba było więcej pieniędzy, by opłacić studia. Z ciężkim sercem i z żalem zadecydowałem opuścić rok i pójść do pracy, by je zarobić. Dostałem pracę w tartaku, w bardzo hałaśliwym i zakurzonym środowisku. Hałas ten odbił się bardzo ujemnie na moim słuchu. Jedynym dobrym wydarzeniem w tym roku było to, że poślubiłem Jankę. Ślub odbył się siódmego stycznia 1956 roku, w „polskim” kościele Św. Brigidy na Fitzgerald Street, przy udziale śp. księdza Jana Gajkowskiego.
Kościół ten w owym czasie był miejscem spotkań Polaków w niedziele oraz zalążkiem powstania organizacji polonijnych. Na tych imprezach zawierano i odnawiano dawne znajomości oraz sprzedawano nieliczne polskie wydawnictwa, w tym również Tygodnik Katolicki, który był rozchwytywany.
Wynajęliśmy wtedy dom na Cargill Street, Victoria Park i zamieszkaliśmy razem z moimi rodzicami oraz matką Janki. Wszystkim teraz chodziło o to, by mi pomóc w studiach. Pracowali Janka, mój ojciec i matka Janki. Moja matka została w domu ze względu na słabe zdrowie, a ja się uczyłem.
Na szczęście rząd zachodnioaustralijski ogłosił w tym czasie stypendium dla studentów stomatologii, które zdołałem otrzymać na następne cztery lata, ale łączyło się to z kontraktem, a tym samym z obowiązkiem przyjęcia pracy w wyznaczonym przez Public Health Department miejscu.
Pod koniec roku Janka postanawia porzucić pracę, ponieważ za kilka dni spodziewaliśmy się dziecka, na świat przyszła córka Dorotka. Ja zdaję drugi rok i wszystko idzie według planu. Szczęście sprzyja dalej, ponieważ przyznano nam prawo do kupna domu ze State Housing Commision na St. Kilda Road, Rivervale. Jest nas teraz sześcioro i mieszkamy w tym małym domku skonstruowanym z drzewa i eternitu. Jest ciasno i niewygodnie, ale każdy stara się zachować ciszę, bym się mógł uczyć.
Pomimo współpracy wszystkich odczuwamy braki finansowe, więc w czasie każdych długich wakacji chodzę do pracy, by zaoszczędzić dodatkowe pieniądze na dalszy rok studiów. Janka również wraca do pracy, pozostawiając Dorotkę pod dzienną opieką naszych mam.
Przypominam sobie ostatni rok studiów, kiedy Janka ponownie porzuca pracę, ponieważ spodziewamy się Marka. Składane na książeczce bankowej pieniądze są wyliczone co do pensa do terminu ukończenia studiów. Co tydzień Janka idzie do Commonweath Bank na Forrest Place, by wyciągnąć coś na życie. Suma ta nie wystarcza, ale mieliśmy wsparcie od naszych rodziców. W kolejnym tygodniu pobiera resztę pieniędzy, a znajomy już kasjer z przekąsem oznajmia jej, że to są ostatnie pieniądze i kiwa głową, grożąc palcem. Łzy zakręciły się jej w oczach, podziękowała i odeszła od okienka. Nie zdawał on sobie sprawy, że za kilka lat moglibyśmy kupić cały jego bank?
Ostatni rok studiów był szczególnie uciążliwy pod względem finansowym. Oboje jesteśmy bez pracy, nie mamy żadnych dochodów. Janka zadecydowała, by pójść do biura pomocy socjalnej i poprosić o zapomogę czy chociażby pożyczkę. Jedyne biuro znajdowało się wtedy na Murray Street. Po wysłuchaniu, że nie mamy żadnych dochodów, że mąż jest studentem na ostatnim roku stomatologii, a ona jest w ciąży i już mamy jedno dziecko, że nie mamy z czego żyć, urzędnik odpowiedział:
– To jest twoja prywatna sprawa (your own affair), w przepisach nie ma statutu, by ci się należała zapomoga – po czym dodał: – Gdyby twój mąż znalazł się w więzieniu za jakieś przestępstwo, to wtedy według przepisu mógłbym ci dać zapomogę.
Powiedzieliśmy sobie: „Ładne przepisy, do czego ten kraj zmierza i jaka będzie przyszłość?”
Nareszcie koniec studiów i radość.
Z pracą w moim nowym zawodzie nie było kłopotu. Na drugi dzień otrzymałem ją w Perth Dental Hospital. Najważniejsze było to, że Janka już nie potrzebowała tłumaczyć kasjerowi, że nie marnotrawi pieniędzy, że to wszystko miało swój cel, że było obliczone i wymagało wiele poświęcenia, zaparcia i ciężkiej pracy ludzi dwóch pokoleń, w warunkach nie zawsze dogodnych.
Od tego czasu życie odwróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Nareszcie żyjemy w dostatku, a przynajmniej jesteśmy w lepszym położeniu, niż byliśmy przez ostatnie piętnaście lat. Przez kilka tygodni pracuję w PDH, ale zdaję sobie sprawę, że mam kontrakt z ministrem zdrowia i wyślą nas tam, gdzie będzie zapotrzebowanie na dentystę. Dowiaduję się wreszcie, że zostałem wytypowany do objęcia rejonu Kimberley jako fruwający dentysta, aby zapełnić lukę pomiędzy Geraldtonem i Darwinem, z bazą w Derby. Jestem pionierem, pierwszym stałym dentystą w tym rejonie.
Piętnastego marca 1960 roku żegnamy się z naszymi rodzicami na lotnisku w Guildford i odlatujemy na nową, samodzielną, chociaż rządową placówkę na północy. Podróż odbyła się nowym i nowoczesnym na owe czasy turbośmigłowcem Fokker Friendship 27, jedynym, jaki MacRobertson Miller Airliles posiadało na tej trasie, inne to były DC3. Samolot był klimatyzowany oraz atmosferycznie korygowany dopiero od siedmiu tysięcy stóp. Podróż trwała siedem godzin z kilkoma przystankami i była bardzo uciążliwa, szczególnie dla dzieci.
Przestrzeń tego rejonu jest trudna do pojęcia, przekracza on powierzchnię Polski więcej niż dwa razy. Pacjenci, oprócz miejscowych i pobliskich, przylatują do mnie samolotem, pokonując sześćset – osiemset mil. Warunki pracy, chociaż z udogodnieniami, były ciężkie ze względu na tropikalny klimat.
W ramach umowy otrzymaliśmy do wynajęcia nowy umeblowany dom specjalnie przystosowany do tutejszych warunków. Miejsce pracy zostało umieszczone w tutejszym szpitalu, które dopiero urządzano według moich wskazówek. Kilka skrzyń z ekwipunkiem dentystycznym było już na miejscu. Jak wspomniałem, byłem pierwszy, więc musiałem wszystko zorganizować.
Praca miała polegać na tym, że chociaż siedzibą moją były Derby, miałem od czasu do czasu wyjeżdżać do Wyndham, Broome, Halls Creek, Fitzroy Crossing, Kununurra, Cockatoo Island oraz osiedli misyjnych, jak i również „Stations”. Podróże te odbywałem w towarzystwie mojego technika i miałem prawo zarekwirowania każdego pojazdu, włącznie z samolotem z Royal Flying Doctor Service, który mógłby nas dowieźć do celu. Miałem zupełnie wolną rękę i mogłem to czynić, kiedy uważałem za stosowne. Było to wspaniałym odprężeniem po długich studiach. Po jakimś czasie otrzymałem do dyspozycji nowy samochód terenowy „Land Rover”, który mogłem również używać do celów prywatnych.
Pomimo tych udogodnień życie na północy nie było łatwe, szczególnie dla Janki opiekującej się dwojgiem małych dzieci. Problemem były dostawy świeżego pożywienia, jak jarzyn i owoców, które przywożono samolotem z Perth, co powodowało wygórowane ceny i często kompletny brak warzyw. Inne rzeczy dostarczano okrętami i też były znacznie droższe niż w Perth, a takie produkty jak jajka psuły się i nie nadawały się do spożycia. Zaradziliśmy temu, kupując sześć kur, które znosiły świeże jajka.
Pogoda w zasadzie była dokuczliwa (gorąco i duszno) tylko w okresie deszczowym, to jest od listopada do lutego, poza tym była nadzwyczajna. Dzieci znosiły te warunki wyśmienicie, znacznie lepiej niż my. Przez cały rok ubiór stanowiły krótkie spodnie, koszula i „thongsy”, tak ubrany chodziłem do pracy. Nie były potrzebne urządzenia do grzania wody, z kranu leciała ciepła woda, często za gorąca na prysznic. Wtedy trzeba było napełnić wannę wieczorem, by ostygła i wykąpać się rano. Nie było telewizji ani radia, chyba krótkofalówka. Muzyki mogliśmy słuchać tylko z płyt, taśmy jeszcze nie były popularne, ale mieliśmy za to czarny, ebonitowy telefon na korbkę.
Co roku przysługiwały nam trzytygodniowe wakacje, z darmowym przelotem samolotowym dla całej rodziny do Perth, które braliśmy w okresie Świąt Bożego Narodzenia. Zjeżdżaliśmy oczywiście do rodziców. Taki przyjazd był wspaniałym wypoczynkiem dla nas, ale musiał być uciążliwy dla nich, chociaż nigdy się na to nie skarżyli. Byli szczęśliwi, że widzieli wnuki i nas, więc dogadzali nam więcej, niż powinni. Dało im to temat do opowiadania przez cały rok, aż do naszego następnego przyjazdu.
Tu miałem okazję poznać za darmo piękny i ciekawy kraj Kimberley i obiecywałem sobie kiedyś wrócić, by zbadać tę ziemię ze względu na możliwość istnienia minerałów. Niestety, nie dokonałem tego. Zrobili to inni i znaleziono bogate złoża różnych minerałów, włącznie z największą kopalnią diamentów na świecie.
Do ciekawych obiektów można zaliczyć farmy zwane „Stations”, na których hodowano bydło. Ze względu na wielkość nie były ogrodzone płotem i zwierzaki chodziły samopas po całym buszu. Gdy przyszedł czas, zaganiano je za pomocą jazdy konnej („jackeroos”) oraz helikopterów do zagród, skąd specjalne lory zwane „Cattle Trains” wiozły je do portów na eksport.
Pewnego razu miałem przyjemność poznać Amerykanina z Teksasu, który się chwalił, starając wywrzeć na mnie wrażenie i patrząc spod oka, opowiadał, że w jego kraju są olbrzymie „Ranches” o wielkości pięćdziesiąt do stu tysięcy akrów. Jak mu powiedziałem, że u nas na północy gospodarstwa liczą sobie przeciętnie milion akrów, to mało mu z głowy kapelusz nie spadł (1 hektar = 4,18 akra).
Odległości między sąsiednimi gospodarstwami wynoszą od stu do dwustu kilometrów, toteż właściciele rzadko się spotykają, przeciętnie raz albo dwa razy do roku w jakimś miasteczku na rodeo. Są jednak ze sobą w kontakcie za pomocą radia. Również dzieci uczą się w domu, rozmawiając ze specjalnymi nauczycielami i otrzymując od nich wskazówki na falach radiowych. Każde gospodarstwo posiada samolotowy pas, aby móc przyjąć samolot lekarski, gdy taka pomoc jest konieczna. Wielu farmerów posiada własne samoloty. W mniej groźnych wypadkach mają okazję rozmawiania co rano przez radio z lekarzem w Derby, opisując symptomy choroby i otrzymując wskazówki leczenia, bo wszyscy mają duży zapas różnych leków. Takie „wizyty lekarskie” każdy może podsłuchać i wtedy jest wiadomo, co się dzieje w okolicy. Domy obszarników (homesteads) i zabudowania gospodarcze są olbrzymie i raczej luksusowe, świadcząc o dobrobycie ich właścicieli. Żyją i czują się jak królowie na swoich posesjach. Objazd mój ogłaszałem przez radio i wtedy otrzymywałem zaproszenia przyjazdu od właścicieli ziemskich. Nie jest tu zwyczajem, a czasami wręcz niebezpiecznie, ot tak sobie wpadać.
Moja baza w Derby, chociaż posiadająca molo portowe, leżała w bagnistej okolicy „mangrows”, co uniemożliwiało dostęp do tak wielce słynnych australijskich plaż. Dlatego wyjazdy na wyspę Cockatoo Island lub Broome były szczególną przyjemnością, gdzie można było skorzystać z najpiękniejszych plaż w całej Australii albo i na świecie. W takie miejsca zabierałem często całą rodzinę.
Jak wspomniałem, miałem kontrakt z ministrem zdrowia na cztery lata, ale ponieważ piastowałem stanowisko w nadzwyczajnym miejscu i warunkach, zredukowano go do dwóch. Gdy po dwóch latach przyszedł czas powrotu, okazało się, że nie mogą dostać zastępcy, zaproponowali mi podwyżkę płacy i zostanie na jeszcze jeden rok. Właściwie krzywda nam się tu nie działa, więc zostaliśmy.
Po trzech latach wróciliśmy do Perth i po krótkim oddechu otrzymałem znowu pracę w Perth Dental Hospital, mając w najbliższym czasie zamiar otworzenia prywatnej praktyki na własną rękę. Oglądając w tym celu różne miejscowości, dowiedziałem się, że jest zapotrzebowanie na dentystę w Narrogin, o jakieś dwieście kilometrów na południowy wschód od Perth. Pojechaliśmy tam, Janka, ojciec i ja, w pewną sobotę. Po przepytaniu ulicznych przechodniów dowiedzieliśmy się, że jest tu stary dentysta na emeryturze nazwiskiem Frank Barnett. Gdy do niego zajechałem i oznajmiłem, kim jestem, wykrzyknął: „Pan Bóg cię tu zesłał”. Nie pytając się o mój zamiar ani zgodę, nie dając mi dojść do słowa, pokazał mi miasto i miał wszystko załatwione w przeciągu dwóch godzin. Znalazł się dom, lokal na otwarcie gabinetu i asystentki dentystyczne, i jeszcze zdążył zaprosić nas do baru na piwo. Postawił mnie w sytuacji bez wyjścia, więc rad nie rad, zaakceptowałem to.
Pod koniec sierpnia 1963 roku rozpocząłem pierwszą moją prywatną praktykę. Był tam jeszcze jeden starszy praktykujący dentysta, ale na ogół nie lubiano go i po jakimś czasie zwinął manatki i wyjechał. Praktyka rozwinęła się w mgnieniu oka. Zatrudniałem trzy asystentki i technika, które musiały biegać, bo pracowałem na dwa fotele, by podołać pracy. Od zamówienia wizyty pacjenci byli zmuszeni czekać sześć miesięcy.
Narrogin był wtedy dość ładnym regionalnym miastem w centrum pasa rolniczo-pszenicznego i liczył około sześciu tysięcy mieszkańców, nie biorąc pod uwagę tych w pobliskich miasteczkach i farmerów. Był tam również ważny węzeł kolejowy zatrudniający wielu pracowników, w tym kilkudziesięciu Polaków.
Zamieszkaliśmy w wynajętym małym domku na Fox Street, dzieci zaczęły chodzić do szkoły, babcia Irena zamieszkała z nami, a moi rodzice też przeprowadzili się do Narrogin, bo zatrudniłem ojca jako technika dentystycznego, by mu ulżyć w dotychczasowej pracy w tartaku. Życie ułożyło się zupełnie dobrze aż do zgonu ojca w maju 1966 roku. Wszyscy to ciężko przeżyliśmy. Wtedy babcia Adela powróciła do Perth i zamieszkała w naszym domku na St. Kilda Rd., który jeszcze posiadaliśmy. W następnym roku, na rocznicę zgonu męża, przyjechała do Narrogin, by wziąć udział w żałobnej mszy świętej. Po tych smutnych obrzędach nie wytrzymuje jej serce i także umiera. Oboje zostali pochowani obok siebie na cmentarzu w Narrogin.
Po roku, w lipcu 1968, opuściliśmy Narrogin ze względu na niemożliwy nawał pracy oraz ze względu na Dorotkę, która miała rozpocząć naukę w gimnazjum.
Patrząc na to wstecz, nie była to fortunna decyzja. Z prywatną pracą w Perth było trudniej ze względu na wielką konkurencję. Niemniej trzeba było ją podjąć. Wynająłem lokal na Wright Street w Kewdale i razem z Janką pracowaliśmy, często wieczorami, by zdobyć pacjentów. Wysiłek nasz nie poszedł na marne, bo za rok kupiliśmy dom na 1143 Albany Highway, Bentley, który się nadawał do przeróbki na zakład dentystyczny. Po dokonaniu remontu i wprowadzeniu różnych specjalnych instalacji przenieśliśmy swój zakład. Praktyka rozwijała się dobrze i po krótkim czasie kupiliśmy pierwszy „prawdziwy” dom mieszkalny na Mount Nasura, w którym przebywamy do dziś.
W tym miejscu przepracowaliśmy trzydzieści siedem lat, po czym nastąpiła decyzja o przejściu na emeryturę.
Odwiedziliśmy Polskę trzy razy.
W takich to warunkach zaczynaliśmy nowe życie w obcym kraju, bez znajomości języka, bez jakiegokolwiek majątku ani istotnej pomocy rządowej. Polegaliśmy na własnych siłach, zapale młodzieńczym i zdrowiu. I zwyciężyliśmy. Było to zwycięstwo ducha, moralności i zasad chrześcijańskich wyniesionych z domów naszych ojców.
Marian Brzeziński
Marian Brzeziński
No comments:
Post a Comment
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy