Protesty wokół podpisania umowy ACTA skłaniają do zastanowienia: komu potrzebna jest ta umowa, w jakim celu i z jakich powodów.
Najprostszą odpowiedzią jest odpowiedź na pytanie w jakim celu powstała ACTA. Wyjaśnia to tytuł dokumentu:
„Umowa handlowa dotycząca zwalczania obrotu towarami podrobionymi między…”
W tytule umowy nie ma nic o tzw. piractwie, jest o podróbkach. Czy to niedopatrzenie, czy przypadek, czy działanie zamierzone – trudno ustalić. Ale, na samym początku umowy jest coś w rodzaju preambuły, w której czytamy m. in.:
Stwierdzając, że dochodzenie i egzekwowanie praw własności intelektualnej ma decydujące znaczenie dla trwałego wzrostu gospodarczego we wszystkich gałęziach przemysłu oraz na całym świecie;
Stwierdzając, że rozpowszechnianie towarów podrobionych i pirackich oraz usług polegających na dystrybucji materiałów stanowiących naruszenie osłabia prowadzony zgodnie z prawem handel i zrównoważony rozwój światowej gospodarki, powoduje znaczące straty finansowe dla posiadaczy praw i działających zgodnie z prawem przedsiębiorstw oraz, w niektórych przypadkach, stanowi źródło dochodów dla przestępczości zorganizowanej oraz zagrożenie dla społeczeństwa;
(…)
Zamierzając zapewnić skuteczne i odpowiednie środki uzupełniające w stosunku do porozumienia TRIPS, służące dochodzeniu i egzekwowaniu praw własności intelektualnej…
Pragnąc zapewnić, aby środki i procedury służące dochodzeniu i egzekwowaniu praw własności intelektualnej…
Pragnąc rozwiązać problem naruszania praw własności intelektualnej…
(całość TUTAJ)
W preambule tej raz (słownie: jeden raz) wspomniano o podróbkach, reszta dotyczy piractwa.
Tak więc cel umowy wydaje się być dość jasny: walka z piractwem a w szczególności z piractwem uprawianym w sieci. W związku z tym ja również problem podróbek zostawiam na boku i skupiam się jedynie na piractwie.
Według piszących umowę – dziwne, ale jakoś nikt nie chce się oficjalnie i głośno przyznać do autorstwa – piractwo jest zagrożeniem dla rozwoju gospodarczego całego świata, przynosi znaczące straty finansowe dla posiadaczy praw oraz – o zgrozo – stanowi zagrożenie dla społeczeństwa.
Autorzy umowy potraktowali to jako aksjomat nie podlegający dyskusji. Przyjrzyjmy się piractwu z innej strony, mianowicie z takiej, jakiej autorzy umowy nie chcą widzieć.
Z raportu GAO (jest to w USA odpowiednik naszego NIK) przygotowanego na zlecenie Kongresu USA, z kwietnia 2010, dowiadujemy się, że - UWAGA, proszę usiąść – piractwo wpływa pozytywnie na gospodarkę. Dzięki piractwu wzrasta sprzedaż odtwarzaczy mp3, zarabiają na nim (na piractwie) firmy świadczące usługi dostępu do treści, firmy telekomunikacyjne, zarabia także rząd (w tym przypadku rząd USA) pobierając od tych firm podatek. Autorzy raportu stwierdzają, że zyski (trudne do wyliczenia, o czym później) mają także „okradane” firmy! Stwierdzono, że w wielu przypadkach piraci po wypróbowaniu gry, odsłuchaniu utworu muzycznego lub obejrzeniu filmu decydowali się na zakup legalnych kopii.
Autorzy raportu konkludują, że nie da się jednoznacznie ustalić czy piractwo przynosi straty, tym bardziej nie da się stwierdzić w jakiej wysokości.
Z kolei badania przeprowadzone przez BI Nowergian School of Management wskazują, że osoby ściągające utwory muzyczne z sieci kupują 10 razy częściej, niż osoby nie „piracące”, legalne płyty i nagrania muzyczne. Jeśli tak, to koncerny wydawnicze zarabiały na nich 10 razy więcej niż na nieściągających muzyki.
Naukowcy z Universidad Carlos III de Madrid, KOM Lab TU Darmstadt i University of Oregon przeprowadzili badania pod nazwą „
Is Content Publishing in BitTorrent Altruistic od Profit-Driven„. Badając IP ludzi udostępniających w sieci BitTorrent treści (muzykę, filmy, oprogramowanie itp) do ściągnięcia odkryli, że z pierwszych 50 tys. plików naruszających prawa autorskie, 67% zostało wstawionych (udostępnionych do ściągnięcia) przez 100 (słownie: sto) osób z całego świata.
Jako ciekawostkę godną uwagi można tu podać, że ok. 30% plików w BitTorrent zostało udostępnionych przez agencje antypirackie. Były to fałszywe pliki zawierające niekiedy złośliwe oprogramowanie a najczęściej jedynie ostrzeżenia antypirackie.
Zdaniem naukowców producenci mogliby w dość krótkim czasie skończyć z piractwem poprzez obniżkę cen produktów.
Podobnego zdania są również naukowcy z nowojorskiego
Instytutu Badań Nauk Społecznych. Według nich ceny mediów i oprogramowania na tzw. rynkach wschodzących są 5 – 10 razy wyższe niż w USA.
Zwrócili oni także uwagę na manipulacje jakich dopuszczają się firmy lobbujące za zaostrzeniem prawa antypirackiego. Ich zdaniem celowo we wszelkiego rodzaju opracowaniach i dyskusjach przedstawiciele tych firm zacierają różnicę między piractwem a ściąganiem pików do legalnego użytku. Stąd biorą się oszałamiające liczby. Faktem jest, że w tej kwestii nie ma możliwości na dokładne wyliczenie, możliwe są bardziej trafione lub nietrafione szacunki.
Podobnie jest z potencjalnymi zyskami firm producenckich (o czym wspomniałem wyżej) jak również z wyliczeniem ewentualnych strat.
Wytwórnie pozywające piratów do sądu nie podają oficjalnie jaką metodą wyliczają straty. Autorzy raportu GOA stwierdzają nawet, że w wyniku kontroli ujawnili, że wytwórnie wyliczając straty powoływały się na nieistniejące źródła.
Obecnie standardowa metoda wyliczania strat wygląda w ten sposób:
Legalna płyta (z treścią objętą prawami autorskimi) w sklepie kosztuje np. 100 zł., plik z ta samą treścią został ściągnięty 1000 razy.
Straty – 1000 x 100 = 100000 zł.
Bardzo to ułomny, wręcz prymitywny sposób wyliczania, proponowany również w umowie ACTA.
Metoda ta nie bierze pod uwagę wielu czynników. Z jednej strony są poważne wątpliwości czy pirat kupiłby w sklepie płytę, czy zdecydowałby się wydać na nią pieniądze. Może raczej zrezygnowałby z kupna? Jak duża część osób ściągnęła pliki tylko dlatego, że były za darmo i nie wydałaby na nie ani złotówki?
Z drugiej strony brak jest danych czy, a jeżeli tak to ile osób, po ściągnięciu utworu jakiegoś wykonawcy stało się jego fanem i zakupiło oraz nadal legalnie zakupuje oryginalne płyty, jeździ na koncerty, spotkania, kupuje gadżety itp. – jednym słowem daje zarabiać i reklamuje twórcę. Podobnie z grami czy filmami. Ile osób po obejrzeniu filmu-pirata stało się fanem reżysera, aktora, aktorki i teraz regularnie chodzi do kina i daje zarabiać? Tutaj nieco pomocne mogą być jedynie dane uzyskane przez BI Norwegian School of Management, które podawałem wyżej.
Reasumując:
Po pierwsze – wcale nie jest pewne, jak chcą tego autorzy ACTA, że piractwo przynosi straty dla gospodarki, według GAO jest odwrotnie.
Po drugie – wcale nie jest pewne, że piractwo przynosi straty wytwórniom, producentom i twórcom. Według naukowców może być dokładnie odwrotnie.
Po trzecie – metoda walki z piractwem proponowana przez autorów ACTA jest całkowicie nieskuteczna. Sto osób da się łatwo ustalić i ukarać, nie potrzeba do tego rozbudowanych umów skierowanych na ograniczenia dotykające całego społeczeństwa. Wystarczy obniżenie ceny.
Niestety, firmy zarabiające na tym nie są skłonne do obniżek cen. Na ile pazerne są te firmy niech świadczy przykład SGAE i SDAE – organizacji, które miały chronić artystów przed piractwem a w rzeczywistości okradały ich.
Po czwarte – zagrożenie i skala problemu piractwa jest przez firmy producenckie, wytwórnie i inne lobby (w tym autorów ACTA) oszacowana w sposób (będę delikatny)
wysoce nieprecyzyjny, ponieważ:
podawana jest ogólna liczba plików do pobrania jako liczba plików pirackich a w liczbie tej mieszczą się również (ok. 30%, jak podawałem wyżej) pliki fałszywe; ogólna liczba ściągnięć podawana jest jako ściągnięcia pirackie, a w liczbie tej mieszczą się również ściągnięcia do celów legalnych; sposób wyliczania strat (nie mówiąc już podawaniu nieistniejących źródeł) jest prymitywny i niewiarygodny.
O tym wszystkim nie chcą słyszeć ani autorzy umowy ani politycy popierający tę umowę.
Jest tak jak
pisałem poprzednio: stworzono problem, wmówiono ludziom, że jest on autentyczny i teraz kosztem ograniczenia praw jednostki próbuje się ten problem rozwiązać.
Komu mają służyć takie rozwiązania? Artystom, twórcom? Pomyślmy. Film Agnieszki Holland jest nominowany do Oscara. W kinach całego świata będą oglądać go masy ludzi. Mam nadzieję, że pani Holland zarobi na tym porządne pieniądze, bo jej się należą. Ile może stracić poprzez piractwo? Ile osób ściągnie nielegalnie film z sieci i go obejrzy? Ile z tych osób poszłoby na pewno do kina gdyby nie mogły ściągnąć filmu z netu? Jaki to będzie procent w stosunku do tych, którzy legalnie pójdą do kina lub kupią legalną płytę? A ile z tych osób, gdyby nie pirat, nie obejrzałoby tego filmu w ogóle? Są przecież osoby, które mieszkają w miejscowościach gdzie nie ma kin. A ile osób po obejrzeniu na ekranie monitora pójdzie potem do kina żeby zobaczyć film w całej okazałości? Moim zdaniem strata pani Holland, jeśli będzie, to minimalna w stosunku do korzyści. I taka jest – jeśli jest – strata każdego artysty.
Kto więc na tym traci? Jeśli ktoś, to tylko firmy opiekujące się artystami, typu polski ZAiKS. U nich te ewentualne minimalne straty każdego pojedynczego twórcy sumują się i dla nich – jeśli strata jest – jest to poważna strata.
Kochani autorzy i kompozytorzy sceniczni nie dajcie się wpuszczać w maliny i nie pozwólcie, aby ci, którzy żerują na Waszej twórczości ustawiali Was w kontrze do społeczeństwa.
Ale przecież to nie Polacy są autorami umowy ACTA. Według osób obeznanych z tematem jednym z głównych autorów jest RIAA. To taki amerykański odpowiednik ZAiKS-u. RIAA ma sporo sukcesów w walce z piractwem: w latach 2006–2008 wywalczył w sądach i postępowaniach polubownych odszkodowania w wysokości 1,4 miliona dolarów. Niezła sumka, ale w tej beczce miodu jest również łyżka dziegciu. W tym samym czasie RIAA wydał na prawników około 64 milionów dolarów (ciekawe ile ZAiKS na to przeznaczył?). Tak się całkiem przypadkiem składało, że pięciu z wynajętych przez RIAA prawników pracuje w departamencie sprawiedliwości USA i w amerykańskiej prokuraturze generalnej.
Kto jeszcze może stracić? Stracić mogą portale internetowe, telewizje oraz wszyscy ci, którzy udostępniają usługę VOD. To rozwijająca się coraz prężniej usługa. Jeśli ich właściciele przyjmą kąt widzenia skutków piractwa prezentowany przez takie organizacje jak autorzy ACTA jako prawdziwy, mogą czuć się zagrożeni.
Kto może zyskać na umowie? Ci wszyscy, których wyżej wymieniłem. Generalizując – wszyscy ci, którzy czerpią zyski z twórczości autorów. Wątpliwości też budzi pytanie czy im naprawdę zależy na likwidacji piractwa. Przecież to kura, która przy tym sposobie liczenia strat, będzie znosić złote jajka.
Nasuwa się pytanie: dlaczego politycy tak dążą do podpisania umowy ACTA i podobnych umów. Czy oni mogą coś z tego mieć a jeśli tak to co?
Dla polityków z takiej umowy mogą również wynikać korzyści. I nie myślę tutaj o ”namacalnych dowodach wdzięczności” chociaż na pewno są przypadki, że wykluczyć tego nie można. Myślę raczej o zyskach fiskalnych i politycznych.
Jeżeli poszczególni ministrowie finansów przyjęli optykę widzenia organizacji lobbujących za ACTA itp. to wierzą również, że drastyczne ukrócenie piractwa spowoduje większe wpływy do budżetów z tytułu podatków od legalnych zakupów treści. To by była ta korzyść finansowa. A korzyść polityczna? Posłużę się przykładem.
W grudniu ubiegło roku w rządowym Portalu Innowacji ukazała się notka na temat umowy ACTA. W notatce tej, podpisanie przez Radę UE umowy ACTA zostało określone jako wielki sukces polskiej prezydencji. Tytuł brzmiał:
„ACTA sukcesem polskiej prezydencji”. Po tym, gdy rozpoczęły się protesty tytuł (i treść) notatki został zmieniony na: „
ACTA a polska prezydencja”.
Pisze o tym portal pclab.pl
Załóżmy, że umowa ACTA już obowiązuje. Załóżmy, że na dole rządowej strony Portalu Innowacji umieszczony jest taki napis:
„Wszelkie rodzaje kopiowania i rozpowszechnianie możliwe jedynie po uzyskaniu pisemnej zgody”.
Czy portal pclab.pl mógłby wtedy umieścić w treści swojego artykułu to co umieścił? Chyba nie. Czy jeśli jednak by umieścił, to upoważniony przedstawiciel Portalu Innowacji mógłby domagać się natychmiastowego zablokowania strony? Chyba tak. Czy jest to możliwe w świetle obowiązującego obecnie polskiego prawa. Być może jest ale jakie wywołałoby oburzenie. Po podpisaniu ACTA każdy przedstawiciel każdego rządu mógłby wygłosić ulubione przez rządzących usprawiedliwienie: „Nie chcem ale muszem, Unia każe, obowiązują nas umowy międzynarodowe”.
Politycznie bardzo opłacalne. Że trochę spiskowe? Może i tak, ale ja nie mogę zapomnieć tego jak na jednym z ostatnich posiedzeń Sejmu poprzedniej kadencji, tylnymi drzwiami został wprowadzony do ustawy zapis o możliwości utajniania niektórych nietajnych dokumentów rządowych i administracyjnych. Nie mogę zapomnieć też tego, że nikt z rządu nie potrafił wytłumaczyć o jaki rodzaj dokumentów chodzi i dlaczego nietajne ma być tajne.
Maciej Rewicz
Studio Opinii