Prezentujemy fragmentu książki Agnieszki Burton pt.: "Powrót do Edenu". Książkę będzie można kupić już w najbliższą niedzielę , 4 grudnia na stoisku Bumeranga Polskiego podczas Polish Christmas Picnic na Darling Harbour.
Rozdział I
Stan oczekiwania
Po nieskończenie długim i monotonnym locie nad Azją i oceanami, wlecieliśmy nad terytorium Australii. Przywitała nas nocna pustka kontynentu. Mignęły światła osamotnionego miasteczka Broome na północno-zachodnim wybrzeżu i zniknęły wszelkie ślady ludzkich osad. Pod nami rozciągała się wielka niezamieszkała przestrzeń. Ciarki przeszły mi po plecach. Jak tu żyć? - pomyślałam.
Z odrętwienia, półsnu, wyrwały mnie mocne szarpnięcia, spadaliśmy na dół. Ludzie w ciemności zapinali pośpiesznie pasy. Spojrzałam na zegarek i starałam się odgonić klaustrofobiczne myśli. Już ponad dwadzieścia godzin siedzieliśmy zamknięci w tej metalowej puszce. Wyprostowałam nogi, przypominając sobie o zagrożeniu, jakim mogą być zatory krwi podczas takich długodystansowych lotów.
Stewardesy z idealnym, dyskretnym makijażem, grzecznie uśmiechnięte, spokojnie podawały kolejny posiłek. Moich niesfornych włosów nigdy nie udałoby się uczesać w taki zgrabny koczek.
Bezmyślnie bawiłam się pilotem, kolejny film, sąsiad obok głośno chrapał. Starałam się usilnie złapać jeszcze kilka godzin snu i myślałam o żegnających mnie na lotnisku, zapłakanych rodzicach.
Po dwudziestu czterech godzinach podróży stanęłam w kolejce do kontroli granicznej w Sydney. Wokół kręciły się wytresowane psy na smyczy, obwąchujące nasze bagaże. Modliłam się w duchu, by nie wywęszyły czekolady kupionej gdzieś po drodze, którą zapomniałam wyjąć z plecaka. Wiedziałam, że do Australii nie wolno wwozić żadnej żywności, ale cóż... Zamarłam, gdy jeden z psów zamerdał przy mnie ogonem. Spojrzałam groźnie w jego bursztynowe ślepia - Uciekaj! Odszedł, pociągając swego opiekuna w kierunku czyjejś pękatej walizki. Kolejka posuwała się szybko. Urzędnik mechanicznym ruchem ręki wbił pieczątkę do paszportu.
Czekała mnie jeszcze jedna, ostatnia już przesiadka z Sydney do Cairns, jeszcze tylko kilka godzin lotu.
Drzwi klimatyzowanego terminalu lotniska otworzyły się i prosto w moją twarz uderzyło gorące, parujące powietrze, które oblepiło mnie natychmiast jak cukrowa wata. Stałam tak kilka chwil z ciężkim plecakiem i wdychałam zapachy tropiku niczym polująca lwica. Zbutwiała roślinność i deszcz.
Jestem na drugim końcu świata, a Johna nie ma.
Czekałam... Obok mnie na ławce wyciągnęła swoje chude, czekoladowe nogi młoda Aborygenka. Założyła ręce na brzuchu, przymknęła oczy. Przy jej ustach wisiał papieros, którego paliła tylko samymi wargami, bez angażowania rąk, jak żul. Kilka ruchów policzkami i buchał dym - mała lokomotywa.
Nadjechał jej autobus, wstała, wyprostowała fałdy wypłowiałej spódnicy w kolorowe kwiaty, zadeptała peta i siarczyście charchnęła na chodnik zieloną flegmą.
Jet lag dawał mi się we znaki. Położyłam się na ławce z plecakiem pod głową i zasnęłam. Robiło się już ciemno, kiedy ktoś delikatnie dotknął mojego ramienia. Smagana słońcem twarz uśmiechała się radośnie nad moją głową. Zerwałam się na nogi, a sen natychmiast odleciał.
-Nawet nie wiesz, jak bardzo cieszę się, że jesteś - wykrzyknęłam.
Przycisnął mnie do swojego brudnego podkoszulka.
-Przepraszam, chciałem jakoś dać znać, ale drogi po tych deszczach... Zakopało mnie, ponad godzinę go wyciągałem... - tłumaczył się niezręcznie, wskazując na oblepionego czerwoną gliną jeepa.
Przyciągnęłam go do siebie jeszcze mocniej.
-Damy radę wrócić? Zobacz, robi się już późno. Zostańmy tutaj, wyjedziemy jutro - zaproponowałam.
John uśmiechnął się tajemniczo, wrzucił do auta mój plecak i ruszyliśmy. Wpatrywałam się w jego spokojny profil. Prosty jak u greckich posągów nos i spracowane ręce, mocno trzymające kierownicę. Od czasu do czasu spoglądał na mnie i w jego spojrzeniu czytałam uczucia.
Jak zwykle, nie potrzebne mu były słowa.
Cairns. Jedziemy nadmorską promenadą, którą znam z pocztówek przysyłanych przez Johna. Wokół nas tańczą kolorowe światła, a w oddali majaczą dostojne cienie gór. Na ulicy panuje turystyczny tłok. W restauracjach, w pubach, w barach, wszędzie bawią się porozbierani, opaleni ludzie. Mimo wieczoru, upał zelżał tylko trochę. Jest parno tą tropikalną, wilgotną duchotą.
Hotelowa recepcja zarzucona jest setkami kolorowych ulotek, zachęcających do wyprawy na Wielką Rafę, do żeglugi wokół egzotycznych wysp albo do podróży na artystyczny targ w wiosce Kurranda kolejką linową w góry. W pokoju cicho szumi klimatyzacja. Biorę chłodny prysznic. Walczę ze zmęczeniem i sennością.
John na balkonie zwija tytoniowego skręta. Na horyzoncie szumi czarna otchłań - to morze i rzędy łagodnie falujących na ciepłym wietrze wysokich, cienkich jak gigantyczne tyczki, palm. Podchodzę do jego pleców owinięta w biały, hotelowy ręcznik i czuję jak w podświadomości zamyka się fotograficzna klatka. I zupełnie jak w jakimś tanim romansie... Chcę, żeby ta chwila trwała.
Budzi nas ostre słońce, w pokoju pachnie kawa.
Dotykam leniwie wykrochmalonej pościeli i myślę o tym ogromnym kraju, który już wkrótce otworzy się, być może, przede mną jak tajemnicza księga.
I o miejscu, w którym mam zamieszkać... Domu, którego jeszcze nie widziałam.
ciąg dalszy: melbourne.pl
No comments:
Post a Comment
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy